Archiwum kategorii: Tłumacz po pracy

Tłumacz po pracy, czyli co robią tłumacze gdy nie tłumaczą

Miniony weekend spędziłam w gronie tłumaczy z całej Polski. Spotkaliśmy się Dwór Kolesin i nie chwaląc się, jam to ich tam zaprosiła.

Jak wiecie, jestem skarbniczką Związku Zawodowego Tłumaczy Przysięgłych w Polsce. Tłumacze pracują sami, w swoich biurach czy domach, a z „norki” wychylają się gdy idą do sądu, notariusza ewentualnie jada na konferencję. Tylko że to wszystko praca. Nie ma firmowych śledzików, świętowania branżowego święta czy imienin pani Jadzi z recepcji.

Marzyło mi się coś, co zmusiłoby nas do wyjścia z domu. Coś, dzięki czemu mogłabym poznać te wszystkie twarze znane mi wyłącznie z Internetu czy głosu z słuchawce. No i chciałam, żeby przyjechali do mnie, w Lubuskie, tak mało znane i tak bardzo niedoceniane.

Zarząd ZZTP dał zielone światło i machina ruszyła.

Na nocleg wybrałam Dwór Kolesin, bo to pięknie położone miejsce, z dobrą kuchnią i ładnym wystrojem. W zasadzie można by nie ruszać się z tego miejsca i też byłoby ciekawie. Tylko że grzech siedzieć na tarasie, gdy obok tyle atrakcji.

W piątek spotkaliśmy się na uroczystej kolacji, ale potem było już zdecydowanie mniej formalnie.

Sobotni poranek rozpoczęliśmy od sesji jogi. Bo praca za biurkiem to bolące plecy i skostniały cały człowiek. Marta z nie dała nam za mocno w kość, ale zabawa była 🙂

Potem wyruszyliśmy do Cigacic, gdzie najpierw czekał na nas rejs stateczkiem po Odrze i Obrze. Szymon przekonywał nas, że to absolutnie doskonała okazja do zamieszczania kontentu na naszych sołszialach. Z oporem, ale jednak chwyciliśmy komórki w dłoń i robiliśmy zdjęcia. Pewną trudność sprawiało nam znalezienie poszczególnych funkcji na Facebooku czy Instagramie, bo tłumacze najczęściej mają te aplikacje w swoich językach, więc „dodaj relację” u każdego brzmi inaczej.

Potem był przepyszny obiad w Przystani na brzegu Odry. Uwielbiam jeść na dworze, a w gronie znajomych wszystko smakuje jeszcze lepiej.

Po obiedzie przyszedł do nas pan Tytus Fokszan z Winnicy pod Winną Górą i zaprowadził do swojej winnicy. Po przywitaniu się z psem przyszedł czas na opowieść o winie i na degustację.

A wieczorem było ognisko i rozmowy niemal do świtu. O dziwo mało mówiliśmy o pracy, a najwięcej o naszych pasjach. Sylwia tłumaczyła rzeczy, o których czytaliście w gazetach, ale nie wiecie, że ma 400 par butów, tańczy tango, uprawia mnóstwo sportów i jeździ czoperem. Michał tłumaczy filmy i zbiera plakaty, ale też ma za sobą przygodę aktorską. Jan jeździ na „połamanej” desce snowboardowej i wspina się. Andrzej najlepiej czuje się pokonując rowerem szosowych tak ze 30 km pod górę.

I wiele, wiele innych historii.

A na koniec był spacer po Zielonej Górze, aby już nigdy nikomu nie myliła się z Jelenią. Jeśli widzieliście sporą grupę robiąca sobie zdjęcie przed sądem to byliśmy właśnie my!

Powrót na księżyc

Dziś Francuzi z dumą spoglądają w stronę Florydy, skąd za chwilę wystartuje misja Artemis I mająca na celu powrót człowieka na Księżyc, a ja wspominam jedno z największych tłumaczeniowych wyzwań.

Wielki wkład w cały program miała Europejska Agencja Kosmiczna, ESA, której siedziba znajduje się w Paryżu, a kosmodrom mieści się w Gujanie Francuskiej. Zaś Centrum Kosmiczne CNES w Tuluzie nadzoruje wszystkie operacje statku dostawczego obsługującego Międzynarodową Stację Kosmiczną.

I właśnie w Tuluzie znajduje się Cité de l’Espace, miasteczko przestrzeni kosmicznej. To połączenie muzeum i centrum nauki i rozrywki dla dzieci i nie tylko. Podczas mojej ostatniej podróży do Francji udało mi się odwiedzić to miejsce.

Już przed wjazdem widzimy ogromną rakietę Arianne, która wyniosła w kosmos niejednego satelitę. Przed nielegalnym parkowaniem chodniki chronione są przez ogromne kamienie, niestety nie są to przybysze z kosmosu, ale właśnie takie ma się wrażenie.

Cały kompleks składa się z budynku głównego, parku, stref odpoczynku i kina. Zwiedzenie zaczynamy właśnie od obecnych misji. Możemy zasiąść w fotelu statku Dragon Crew wyprodukowanego przez należącą do Elona Muska firmę Space X.

Poznajemy kosmonautów np. Thomasa Pesquet, który był 2 razy w kosmosie i skąd umieszczał na swoim Instagramie przecudne zdjęcia Ziemi. Mnóstwo informacji, mnóstwo ciekawostek.  

Wchodzimy do pomieszczenia, które jest wyobrażeniem przyszłego miasteczka na Księżycu. Poznajemy różne aspekty życia tamże. Dzieci mogą się zabawić w zbieranie księżycowych kamieni i dowiedzieć, dlaczego astronauci nie podnosili ich rękoma, tylko przy pomocy siatek na patyku.

Oglądamy kolejne piętra, nieco historii i wiele ciekawostek, jak np. kombinezon, w który ubrane były psy wysłane w kosmos przed człowiekiem. I wiedzy praktycznej na temat satelitów i ich roli w naszym codziennym życiu.

Potem odkrywamy wyzwania: powrót na księżyc i lot na Marsa.

Park to przede wszystkim przestrzeń, un espace. To replika Międzynarodowej Stacji Kosmicznej MIR, to potężna Ariane, to model naszego Układu Słonecznego, to skala naszej mizerności w kosmosie: na pierwszej planszy (lustro) widzimy siebie, kolejna to zdjęcie z odległości 101 , czyli 100 metrów , a potem 102, 103

Na placu mającym przypominać powierzchnię Marsa, mamy okazję przyjrzeć się przeróżnym łazikom, zobaczyć jak się poruszają, czym się różnią, do czego są zdolne.

No i kino, nie pamiętam czy 3 czy 5 D. I Planetarium. I warsztaty. I sklepik.

Wizyta w miasteczku to było 6 godzin jednego z najtrudniejszych tłumaczeń w moim życiu. Na szczęście odbiorca, czyli mój mąż, był bardzo wyrozumiały, gdy kolejny raz mówiłam, że „to coś, co tu widzisz, przychodzi do tego o tu i razem powstaje takie coś jak tutaj”. Doprawdy, bardzo profesjonalne, ale i tak jestem dumna 😊

Wakacje tłumacza

Można banalnie stwierdzić, że tłumaczem się jest, a nie bywa, i że praca towarzyszy nam zawsze, nawet podczas wakacji. Zwłaszcza, jeśli spędza się je w kraju, gdzie głównym językiem jest ten, z którego tłumacz tłumaczy.

Czyli mówiąc wprost – pojechałam do Francji 😊

Artykuł 14 Ustawy o zawodzie tłumacza przysięgłego mówi, że tłumacz przysięgły zobowiązany jest do doskonalenia kwalifikacji zawodowych. Są kraje, jak np. Francja, gdzie tłumacze muszą co rok udowodnić, że odbyli wymaganą liczbę godzin szkoleń. W Polsce na zapisie ustawy obowiązek się kończy.

Podstawowym narzędziem tłumacza jest znajomość języka, a każdy język żywy się zmienia. Niektóre słowa wypadają z obiegu, pojawiają się nowe. Zmienia się też gramatyka. Kontakt z językiem jest zatem niezwykle ważny dla tłumacza.

Wakacje to czas relaksu, zatem ta nauka językowych nowinek nie odbywa się w sali lekcyjnej, a podczas naturalnych kontaktów. Przyjemniej, autentyczniej. Ale tłumacze są dociekliwi, szukają dziury w całym.  I tak, nawet podczas wypoczynku, ciągle sprawdzam napotkane nowe słowa, doszukuję się nowych znaczeń itp.

Kolejny raz przekonuję się, ile tzw. rejestrów i specjalizacji ma każdy język. Na co dzień tłumaczę dokumenty urzędowe czy sądowe, spotkania biznesowe czy u notariuszy. Tak więc, gdy trafiam na rozmowę kilkulatków to wymiękam 😊Albo gdy przewodnik mówi z regionalnym akcentem…  

Region, w którym przebywaliśmy, obfituje w winnice, zatem nie udało się uciec od tej tematyki. Zwiedziliśmy kilka winnic, spędziliśmy trochę czasu na rozmowach z winiarzami, zwiedziliśmy jedno winiarskie muzeum. Powoli dziedzina ta staje się dla mnie coraz bardziej znana, mam też pierwsze „winne” tłumaczenia na koncie. Niemniej, jeszcze wiele do nauki przede mną.

Z wakacji wracam pełna wrażeń, ale też chwilowych zwątpień – jeszcze tyle słów do nauki! Ale może właśnie to jest w tym wszystkim najpiękniejsze. Nauka języka to nieustająca przygoda. Czasem wystarczy znajomość kilku słów, a czasem znajomość tysięcy nie oddadzą tego, co ktoś chciał przekazać.

Ech, a teraz czas wracać do pracy. Od jutra potężne zlecenie, sądowo-policyjne. Czyli coś, co lubię najbardziej.

Wina i piwnice

Nie jest żadną tajemnicą, że lubię wina, zwłaszcza wina z lubuskich winnic. W zasadzie nie wzięło się to z lokalnego patriotyzmu, a z… pracy, dlatego piszę o tym tutaj. Kilkakrotnie miałam okazję tłumaczyć spotkanie miast zaprzyjaźnionych z Zieloną Górą, wśród których jest Troyes, stolica Szampanii. To właśnie za przyczyną dwóch pań z tamtejszego Urzędu Miasta, wiele lat temu, uczyłam się smakować wino. To one jako pierwsze zachwycały się białym winem z winnicy Stara Winna Góra. Na ucho zdradziły wtedy, że czerwone pozostawia jeszcze trochę do życzenia, ale że winiarz jest na dobrej drodze.  

Potem były inne spotkania, podczas których moi klienci wręczali swoim francuskim partnerom to, co wyróżnia nasz region. I znów rozmowy i degustacje.

A potem sama zamieszkałam na obrzeżach miasta, rzut beretem od winnic. Odwiedzających mnie gości z Francji zapraszałam głównie do winnicy Julia, która znajduje się najbliżej mojego domu.

Od zawsze też ciekawią mnie stare budynki, kiedyś nawet chciałam być architektem. Uwielbiam podziwiać ciekawe rozwiązania, zdobienia drzwi czy okien, wyłapywać błędy albo celowe odstępstwa od wzoru.

Tak więc impreza pod nazwą LUBUSKI FESTIWAL OTWARTYCH PIWNIC I WINNIC była dla mnie połączeniem moich dwóch zainteresowań.

Za 100 zł otrzymywało się zawieszaną na szyi torebkę z kieliszkiem, mapę miasta z zaznaczonymi winnicami i ich opisem oraz miejscem na pieczątki od winnic. W pakiecie był także karnet 20 serduszek, które wręczało się winiarzom w zamian za kieliszek wina (40 ml).

Przez 2 popołudnia odwiedziłam z mężem łącznie 14 piwnic. Podziwiałam te, zrekonstruowane już wcześniej i chyliłam czoła przed tymi winiarzami, którzy włożyli ogrom pracy, aby uporządkować miejsce na przyjęcie gości. Spróbowałam łącznie ok. 30 win. Kupiłam 9 butelek. Tylko, bo więcej nie daliśmy rady udźwignąć w plecaku. Spotkałam fantastycznych ludzi, którzy słuchali z zainteresowaniem uwag winnego amatora, za jakiego się uważam. Z paroma osobami odbyłam „bitwę” na słowa, a właściwie wymowę francuskich nazw szczepów. Wyszło na to, że oni znają się na winach, ja – na języku francuskim 🙂

Świadomie nie próbowałam win z winnic, które dobrze znam i których wina często goszczą u mnie na stole, np. z Winnica Julia czy win, które aktualnie mam w domu, jak wino różowe z winnicy Łukasz. Żałuję, że nie dotarłam do Winnica Gostchorze, którą podziwiam i których wino ogromnie cenię. Ich ulotka po polsku jest moim dziełem. Je viendrai vous voir chez vous, Guillaume 🙂

Wielkie słowa uznania dla organizatorów, szczególnie dla Mariusza Grabowego z Lubuskie Love. Winiarze przyznawali, że było mało czasu, żeby to wszystko spiąć w całość i że to niemal cud, że się udało.

Czego mi brakowało? Food trucków czy lokalnych producentów żywości. Tylko w jednym miejscu była okazja spróbować serów od pana Pazdrowskiego. W sobotę przerwaliśmy na moment podążanie szlakiem piwnic i poszliśmy na kolację, gdzie spotkaliśmy właściciela winnicy Cantina. On też wpadł coś zjeść.  

Brakowało mi na mapie z winnicami miejsca na notatki. Po 2-3 winnicach nie pamiętałam, co i gdzie piłam oraz jakie były moje wrażenia. Robiłam zdjęcia butelek, ale to nie to.

Zwykle piję czerwone wytrawne wino, ale w upalny weekend (temperatura przekraczała 30 stopni), czerwone nie smakowało tak, jak zwykle. Kupiliśmy tylko 1 butelkę. Odkryłam wina pét-nat, czyli naturalnie musujące. Kupiliśmy 2 butelki, jedna od Winnogóra, drugą od Cantiny. Wieczorem będzie degustacja. Zauważyłam, że czasem jednak wolę wina półwytrawne.

Zachwyciło mnie wiele win, szczególnie 2, z których jedno kupiłam, a drugie pozostawiam jako pomysł na prezent dla mnie. Pierwsze to „pednolino”, czyli Resling znad pradoliny od Starej Winnej Góry, a drugie to Żelazna Dama z Winnicy Żelazny. Może nie trafiałam w życiu na dobre różowe wina, stąd moja teoria, że ciężko jest zrobić dobre różowe wino. Pani z winnicy nie zgodziła się ze mną, wg niej trudniej jest zrobić dobre białe wino. A Żelazna Dama? Domyślam się skąd słowa ”żelazna” w nazwie, które wg mnie nie pasuje tu w ogóle, za to słowo „dama” jest idealne. Dla mnie to wino jest bogate w smaku, ma wiele odcieni, zaskakuje, nie daje się od razu zaszufladkować. Pięknie pasuje tu francuskie słowo „doux” – delikatny, słodki, łagodny. Żelazna Dama jest jednak dość zdecydowana w smaku, wie, do czego dąży, a swoich zalet nie odkrywa od razu..

O moich uwagach rozmawiałam z Mariuszem z Lubuskie Love, który stwierdził, że to wszystko, o czym mówię, pojawi się w jesiennej edycji imprezy. Czy muszę dodawać, że nie mogę się doczekać?