CAT, czyli kot

Ala ma kota i tłumacz ma kota.

No, większość.

I nie zawsze jest to futrzak.

Kiteczka, czyli nasz domowy futrzak

Często jest CAT, czyli program z rodziny computer-assisted translation (tłumaczenie wspomagane komputerowo).

Nie, to nie jest translator.

Translator „tłumaczy”. Chyba każdy miał już do czynienia z Google translator czy innym programem, jest ich wiele. Wpisujemy tekst w jednym języku (tzw. źródłowym), wybieramy język, na który chcemy przetłumaczyć tekst (tzw. język docelowy), klikamy enter i gotowe.

Program wspomagający tłumaczenie, jak sama nazwa mówi, wspomaga (pomaga, ułatwia, wspiera), ale nic za tłumacza nie robi. I jak każdego kota tak i CAT-a trzeba najpierw „nakarmić”.

CAT-y to zbiór najczęściej zdań w języku źródłowym i docelowym. Podczas tłumaczenia tekstu program podświetla zdanie po zdaniu, tłumacz wpisuje tłumaczenie, a program to zapamiętuje. Gdy następnym razem, za tydzień,  miesiąc, dwa lata tłumacz trafi na podobne zdanie (nie musi być identyczne), program podpowie tłumaczenie tego fragmentu podane przez tłumacza kiedyś tam. Nie ma potrzeby przekopywać wszystkich dysków w poszukiwaniu tekstu, w którym dane zdanie wystąpiło.

Czy jest to bardzo pomocne?

W przypadku tłumaczenia literatury – (raczej) nie. Każda książka jest inna. Nawet jeśli program podpowie, że gdzieś wcześniej zdanie „Co to za zupa” przetłumaczyłam „C’est quoi cette soupe?”, nie oznacza to, że kilkadziesiąt stron dalej, w innym kontekście (sytuacji, w której padło dane zdanie) przetłumaczę to tak samo. Jedyne co, to program podpowiada zdanie po zdaniu i ryzyko pominięcia jakiegoś fragmentu jest znikome.

W przypadku tłumaczenia dokumentów powtarzalnych – jak najbardziej! Każde pełnomocnictwo, umowa sprzedaży mieszkania czy pozew o rozwód zawiera stałe zwroty, czy wręcz fragmenty. Program pozwala jednym kliknięciem przenieść dane jak nazwiska, daty czy numery, a w nich o pomyłkę najłatwiej.

Przykład pracy z programem typu CAT

I wiele innych zalet.

Minusy? Dobry program jest drogi. Na szczęście chyba każdy (nie wiem, wszystkich nie sprawdzałam) ma wersję demo lub trial. Można wypróbować i przekonać się na własnej skórze, czy to jest coś dla nas.

A dlaczego piszę dziś o tym? Ano dlatego, że ponoć dziś jest dzień kota 😊

Wszystkiego najlepszego drogie CAT-y! Niech Wam nasze dyski przyjazne będą, niech Wam smakują nasze tłumaczenia, a obsługa (czyli my, tłumacze) zawsze w gotowości.

AI, czyli sztuczna, ale czy inteligencja?

Od kilku dni jakby częściej mówimy o sztucznej inteligencji.

Najpierw jedno radio zastąpiło „żywych” dziennikarzy wytworami AI (a ci przeprowadzili wywiad z nieżyjącą Wisławą Szymborską), a wczoraj gruchnęła wieść, że polskim głosem w nawigacji Google Maps nie będzie już Jarosław Juszkiewicz, tylko głos wygenerowany przez AI właśnie.

I u mnie też dwa wydarzenia z AI w roli głównej.

Najpierw pierwszy raz włączyłam tę nawigację z nowym głosem. I od razu szok. Kieruj się na wschód! Młody głos, wyraźnie wkurzony, wydaje mi rozkaz. Jakby złościł się, że po tyle latach mieszkania tu, gdzie mieszkam, nadal nie wiem, którędy na Nową Sól. No dobra, dobra, wiem, że w prawo. Przez 2 minuty było lepiej, aż nagle: „Zjedź z ronda!!” No ale że co, przecież zjeżdżam, czego się czepiasz.

Wjechałam na S3 i zastanawiałam się, co mi w tym głosie przeszkadza.

Jest wyraźnie poddenerwowany. Czuję się z nim jak na kursie nauki jazdy. „Dziesiąta lekcja, a ty nadal nie umiesz ruszać pod górkę!”. Jeszcze bardziej czuję się jak idiotka, która nie wie, którędy jechać i musi włączać aplikację. Głos pana Jarosława był ciepły, spokojniejszy. To głos taty czy życzliwego przyjaciela, który mówi „spokojnie, niczym się nie przejmuj, razem trafimy do celu”. To głos, który spokojnie powtarzał „Zawróć”, czasem po kilka razy, aż w końcu wyznaczał nam nową trasę. A z nowym pojechałam pod prąd i w ogóle wskazał mi gorszą trasę. Tak, wiem, algorytm wciąż ten sam, ale przyjmijmy, że to jedna wina tego głosu.

A potem był akt notarialny, na którym miałam tłumaczyć.

Zasiedliśmy przy stole: kupujący, sprzedający, ich małżonkowie i ja, pani notariusz przy swoim biurku. Na ścianie wisiał monitor z listą aktów ostatnio sporządzonych w tutejszej kancelarii. „To co, możemy zaczynać?” Pokiwaliśmy głowami, pani notariusz zaznaczyła pierwszy fragment aktu i… włączyła syntezator mowy.

Wszyscy spojrzeliśmy po sobie, ale nic, słuchaliśmy dalej. „Głos” radził sobie całkiem nieźle, aż przyszła data. „24.10.2024 r.” – przeczytał „dwudziestego czwartego października dwa tysiące dwudziestego czwartego roku er”. Skróty typu „pow.”, „rep.” głos nie rozwijał, nie czytał powiat, repertorium, tylko te literki, które „widział”.

Ale najlepsze dopiero miało nadejść.

Do aktu stanęli różni obcokrajowcy, wszyscy mówiący jednak po francusku. Przy ich danych podane było, obywatelami jakiego kraju są te osoby, ale „głos” odczytał je – hmm – jakby były napisane po angielsku. Totalnie od czapy. I to już było po prostu żenujące. Bo prawidłowe dane osobowe to nie tylko zapis graficzny, ale też  brzmienie.

Liczby były zapisane cyframi i słownie. Człowiek czyta tylko jeden zapis, maszyna – oba. Bez sensu.

Cecha charakterystyczną aktów jest to, że pełno w nich długich zdań. Tutaj jedno miało aż 742 słowa (tak, siedemset czterdzieści dwa). Maszyna nie umiała zrobić naturalnej pauzy, więc chwilami intonacja była nieodpowiednia.

Wracałam do domu (nie słuchając, co mówi do mnie niesympatyczny g*wniarz) i zastanawiałam się, po co to. Rozumiem, że  ktoś może mieć problemy z wymową, może mieć chore gardło czy też zmęczone całodziennym czytaniem, ale nie, notariusz rozmawiała z nami zupełnie normalnie. Miało być nowocześnie? No nie wiem, czy się udało, gdyż klienci byli lekko zdezorientowani. Że nie wspomnę o takiej podstawowej sprawie, jak zadanie pytania w trakcie.

I gdy już tak skarciłam w myślach użycie AI, jakiś głos w mojej głowie zwrócił mi uwagę, że przecież poprzedniego wieczoru też używałam AI do wstępnego tłumaczenia aktu. To prawda. Czasem posiłkuję się translatorem, ale gdybym zostawiła mu całą robotę, nieruchomość trafiłaby w ręce zupełnie innej osoby (pomylił kupujących ze sprzedającymi) i w ogóle nie byłoby umowy kupna-sprzedaży (w tłumaczeniu wyszedł mu spór sądowy).

Nie wiem, co będzie za czas jakiś. Nie wiem, jak będzie. Sztuczna inteligencja to ogromne możliwości dokonywania ogromu obliczeń w ułamku sekundy, co w wielu dziedzinach jest nieocenione. Ale AI wciąż jest głupia (tak powiedziała pewna pani pracująca od wielu lat nad rozwojem AI), wciąż nie rozumie, co tłumaczy. Wciąż nie ma uczuć, emocji, empatii. Panie Jarosławie, wracaj, bo jeszcze wiele dróg przed nami!

Tłumaczenie z polskiego na polski

W życiu każdego człowieka może się zdarzyć konieczność udzielenia pełnomocnictwa. Wszystko uzgodnione do zakupu mieszkania, a jeden z kupujących / sprzedających zachorował, wyjechał na dłużej, utknął gdzieś na dłużej. A druga strona nie chce czekać…I wtedy rozwiązaniem jest udzielenie pełnomocnictwa.

Wielokrotnie miałam do czynienia z sytuacją, gdy polski notariusz przedstawiał wzór pełnomocnictwa, które miało zostać udzielone za granicą. Treść oczywiście jest po polsku, zatem należy ją przetłumaczyć na język obcy. Następnie zagraniczny notariusz ubiera ten tekst w formę właściwą dla danego kraju. Teraz cały dokument należy znowu przetłumaczyć na język polski.

Co może pójść nie tak?

Skorzystanie z usług tłumacza dopiero na ostatnim etapie.

Otrzymałam niedawno do tłumaczenia dokument podpisany przed notariuszem francuskim, którego treść była co najmniej dziwna. Zdania były nielogiczne, urwane, z powtarzającymi się fragmentami. Uczestnicy postępowania byli raz nazywani w jeden sposób, raz w inny. Numer NIP nie był podany, za to przy numerze KRS był ewidentnie NIP. I tak dalej.

Przetłumaczyłam jak umiałam najlepiej, w niektórych miejscach dodając przypisy. Po otrzymaniu dokumentu klient zadzwonił z pytaniami i sugestią, czy mogę zmienić tłumaczenie tak, aby było zgodne z pierwotną polską wersją tego dokumentu. Po otrzymaniu polskiej wersji zorientowałam się,  jak bardzo różni się ona od tego, co zostało podpisane przed notariuszem francuskim.

Gdzie jest winny?

Google translator.

Tak. Strona polska, chcąc ułatwić pracę francuskiemu notariuszowi, przetłumaczyła translatorem treść dokumentu. Translator słabo radzi sobie z długimi, zawiłymi zdaniami. To on przetłumaczył raz Krajowy Rejestr Sądowy jako „Registre judiciaire national”, a raz jako „Registre national des tribunaux”. To on zwrot „oświadcza, że obejmuje udziały” przetłumaczył „informuje, że ma zamiar wziąć akcje”.

Klient był zdziwiony. Myślał, że notariusz francuski sprawdzi tekst i poprawi ewentualne usterki. Tymczasem notariusz francuski nie zrobił dosłownie nic. Dlaczego? Bo myślał, że właśnie tak ma być. Notariusz francuski nie wie, że w polskiej spółce z o.o. nie ma akcji tylko udziały, bo i skąd. Nie musi się znać na systemach prawych wszystkich krajów.

Za chwilę będę tłumaczyć podobny dokument, ale tym razem to ja przetłumaczyłam wzór pełnomocnictwa z języka polskiego na francuski. I też wyłapałam parę pułapek: pełnomocnictwo jest potrzebne do zawarcia umowy sprzedaży nieruchomości, a umowa przedwstępna została zawarta w „tutejszej” kancelarii notarialnej – czyli której?

Tak, translatory są coraz lepsze, coraz lepiej radzą sobie z tłumaczeniami skomplikowanych terminów. Tak, pisząc list do znajomej Francuzki spokojnie możemy wykorzystać „gugla”. Kiedy jednak w grę wchodzą pieniądze albo poważne konsekwencje lepiej skorzystać z usług doświadczonego tłumacza.

Białe z czarnego, czyli o konsultacjach językowych

Tłumaczenie to nie zawsze książka, tomy akt czy niekończące się negocjacje. Czasem to… jedno słowo, góra dwa!
Pan Marcin z Winnica Saganum postanowił wypuścić wino musujące z odmiany Tauberschwarz, po polsku zwanej Karmazynem i zastanawiał się nad nazwą. Zwrócił się do mnie z pytaniem o opinię na temat nazwy „Blanc Karmazyn”. Dlaczego tak? Białe wino robione z białych winogron zwane jest „blanc de blancs”, czyli białe z białych. Ale wino białe można zrobić też z ciemnych odmian. Nazywa się wtedy „blanc de noirs”, czyli białe (dosłownie) z czarnych (bo dojrzałe czerwone odmiany z daleka wyglądają jak czarne).  I tu właśnie taka miała być sytuacja.

Pierwsze co zrobiłam, to sprawdzenie jak to z tym karmazynem jest, czy rzeczywiście właśnie tak po polsku nazywa się odmiana Tauberschwarz. No tłumacz już tak ma. Lepiej się upewnić, że klient nie popełnił żadnej literówki, nie – nom omen – nie wymieszał nazw. Przy okazji dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy, jak to, że winorośl może być pomnikiem przyrody (!) i że kilka takich pomników znajduje się w mojej okolicy (!!).

Następnie zaczęłam się zastanawiać nad samą propozycją „Blanc Karmazyn”. Pierwsze skojarzenia to oczywiście film „Karmazynowy przypływ”, sama barwa i to, z czym się kojarzy. Potem chwila refleksji i wysłałam panu Marcinowi odpowiedź, że – moim zdaniem – sprzeczności w nazwie nie są niczym złym, moim zdaniem wręcz odwrotnie, intrygują, przyciągają. Tak jak „blanc de noirs”. Jedyne co to nie mieszałabym języków. Moim skromnym zdaniem „blanc karmazyn” nie brzmi najlepiej. Ale – to tylko moje prywatne zdanie. Potem wysłałam jeszcze jedną wiadomość, że po tym, jak pomieliłam w ustach „blanc karmazyn” to nabiera smaku. I że nie mówię „nie”.

Obiecałam jeszcze zapytać znajomych, co sądzą o tej nazwie. Ale zasypana zleceniami – zapomniałam.

Przyszedł czerwcowy długi weekend i Dni Otwartych Piwnic Winiarskich. Obeszłam ze znajomymi kilka piwnic, w każdej stoiska 2 winiarzy, a każdy z nich oferował kilka win. I tak prawie na samym końcu, dość już zmęczona, obowiązkowo odwiedziłam winnicę Saganum, jedną z moich ulubionych. Po przywitaniu pan Marcin powiedział, że „został Biały Karmazyn”. W pierwszej chwili myślałam, że wszystkie wina wyprzedane, zostało tylko to białe „coś”. A pan Marcin pokazuje butelkę z napisem „Biały karmazyn”. I wtedy mi się przypomniała nasza wymiana wiadomości.

Oczywiście, że kupiłam!

Nie jestem wielką znawczynią win, ale jak dla mnie – wino jest wspaniałe. I bardzo się cieszę, że miałam swój mikroskopijny udział w jego powstaniu.  

Historia pewnego oszustwa z francuskim notariuszem

Parę dni temu klient poprosił mnie o wparcie w dodzwonieniu się do francuskiego banku. Niby miałam pomóc mu przebrnąć przez początkowe etapy, by na końcu połączyć się z… konsultantem mówiącym po polsku. Wydało mi się to dziwne, że w zagranicznym banku ktoś mówi po polsku, no ale. Bank jest duży, znany, więc może to prawda.


Klient przyjechał ze swoim telefonem i wybraliśmy numer banku, ale po kilkunastu minutach czekania na połączenie z konsultantem doszliśmy do wniosku, że nic z tego nie będzie. Klient poprosił, abym spróbowała zadzwonić jeszcze raz następnego dnia i w jego imieniu poprosiła o… cofnięcie przelewu, który on wykonał na rzecz osoby mającej konto w tymże banku. Pokazał mi też plik dokumentów dla rozjaśnienia sytuacji.


Okazało się, że zaczepił go ktoś na FB prosząc o pomoc w leczeniu dziecka. I tak zaczęła się konwersacja, w wyniku której mój klient dostał pismo od francuskiego notariusza, w którym ten informuje mojego klienta, że jest jedynym spadkobiercą Eryka S (nazwisko mogłoby być zarówno polskie jak i francuskie) i że spadek wynosi prawie pół miliona euro. Żeby go otrzymać należy najpierw opłacić koszty procedury i opłaty unijne w wysokości 1800 euro.


Mój klient otworzył konto walutowe w banku, wpłacił 1800 euro i przelał je na wskazane konto. Spadek miał przyjść po 12 godzinach.


Jak nietrudno się domyślić żadne pieniądze nie przyszły.


Mój klient napisał o tym osobie, która kontaktowała się z nim przez FB. Ta przekonywała go, że to na pewno coś w banku i że może tam zadzwonić i porozmawiać po polsku i wszystko wyjaśnić.


I tak trafił do mnie.


Dokumenty były fałszywe na pierwszy rzut oka. Moją uwagę zwróciła nazwa sądu, który (niby) wydał poświadczenie spadkowe. Koszmarna czcionka i motyw używany w latach 90. Żadnego godła, żadnej sygnatury sprawy. Niedbały układ dokumentu. Brak pieczęci i podpisu.

Treść od samego początku była podejrzana. Mistrz Jean-Marc Miglietti, notariusz. Mistrz?! Dalej osoba ta nazywana jest mecenasem Miglietti. Zdania pełne błędów językowych.

To wszystko można było zauważyć nie znając języka francuskiego. Wystarczyło uważnie się przyjrzeć i przeczytać tekst na głos. Czytając po cichu „przelatujemy” wzrokiem tekst i nie wyłapujemy, że coś nie gra. Dopiero głośna lektura sprawia, że do naszych uszu docierają wszystkie koślawe sformułowania.

Na potwierdzenie wszystkiego wpisałam w wyszukiwarkę nazwisko „notariusza” i wyskoczyła mi strona, na której można zgłaszać oszustwa. Strona jest po francusku, ale przeglądarki oferują tłumaczenia, więc można było się zorientować, że cała sprawa jest zmyślona.

Strona ze zgłoszeniami oszustw (arnaque)

Proceder jest opisywany od lat. W tym przypadku użyto kiepskiego translatora do przetłumaczenia pisma na język polski. Francuscy notariusze są tytułowani „maître”, co rzeczywiście można tłumaczyć jako mistrz albo mecenas. Tylko że tłumacząc tekst na język polski pomijamy ten tytuł.

Klient dalej walczy, przy po mocy translatora koresponduje z osobą, która przesłała mu dokumenty dotyczące „spadku”.

Moja refleksja: warto wszystko sprawdzić. Wpisać w wyszukiwarkę nazwiska, adresy itp. Warto zapytać prawnika czy tłumacza zanim klikniemy „wyślij przelew”.

Tłumacz po pracy, czyli co robią tłumacze gdy nie tłumaczą

Miniony weekend spędziłam w gronie tłumaczy z całej Polski. Spotkaliśmy się Dwór Kolesin i nie chwaląc się, jam to ich tam zaprosiła.

Jak wiecie, jestem skarbniczką Związku Zawodowego Tłumaczy Przysięgłych w Polsce. Tłumacze pracują sami, w swoich biurach czy domach, a z „norki” wychylają się gdy idą do sądu, notariusza ewentualnie jada na konferencję. Tylko że to wszystko praca. Nie ma firmowych śledzików, świętowania branżowego święta czy imienin pani Jadzi z recepcji.

Marzyło mi się coś, co zmusiłoby nas do wyjścia z domu. Coś, dzięki czemu mogłabym poznać te wszystkie twarze znane mi wyłącznie z Internetu czy głosu z słuchawce. No i chciałam, żeby przyjechali do mnie, w Lubuskie, tak mało znane i tak bardzo niedoceniane.

Zarząd ZZTP dał zielone światło i machina ruszyła.

Na nocleg wybrałam Dwór Kolesin, bo to pięknie położone miejsce, z dobrą kuchnią i ładnym wystrojem. W zasadzie można by nie ruszać się z tego miejsca i też byłoby ciekawie. Tylko że grzech siedzieć na tarasie, gdy obok tyle atrakcji.

W piątek spotkaliśmy się na uroczystej kolacji, ale potem było już zdecydowanie mniej formalnie.

Sobotni poranek rozpoczęliśmy od sesji jogi. Bo praca za biurkiem to bolące plecy i skostniały cały człowiek. Marta z nie dała nam za mocno w kość, ale zabawa była 🙂

Potem wyruszyliśmy do Cigacic, gdzie najpierw czekał na nas rejs stateczkiem po Odrze i Obrze. Szymon przekonywał nas, że to absolutnie doskonała okazja do zamieszczania kontentu na naszych sołszialach. Z oporem, ale jednak chwyciliśmy komórki w dłoń i robiliśmy zdjęcia. Pewną trudność sprawiało nam znalezienie poszczególnych funkcji na Facebooku czy Instagramie, bo tłumacze najczęściej mają te aplikacje w swoich językach, więc „dodaj relację” u każdego brzmi inaczej.

Potem był przepyszny obiad w Przystani na brzegu Odry. Uwielbiam jeść na dworze, a w gronie znajomych wszystko smakuje jeszcze lepiej.

Po obiedzie przyszedł do nas pan Tytus Fokszan z Winnicy pod Winną Górą i zaprowadził do swojej winnicy. Po przywitaniu się z psem przyszedł czas na opowieść o winie i na degustację.

A wieczorem było ognisko i rozmowy niemal do świtu. O dziwo mało mówiliśmy o pracy, a najwięcej o naszych pasjach. Sylwia tłumaczyła rzeczy, o których czytaliście w gazetach, ale nie wiecie, że ma 400 par butów, tańczy tango, uprawia mnóstwo sportów i jeździ czoperem. Michał tłumaczy filmy i zbiera plakaty, ale też ma za sobą przygodę aktorską. Jan jeździ na „połamanej” desce snowboardowej i wspina się. Andrzej najlepiej czuje się pokonując rowerem szosowych tak ze 30 km pod górę.

I wiele, wiele innych historii.

A na koniec był spacer po Zielonej Górze, aby już nigdy nikomu nie myliła się z Jelenią. Jeśli widzieliście sporą grupę robiąca sobie zdjęcie przed sądem to byliśmy właśnie my!

Powrót na księżyc

Dziś Francuzi z dumą spoglądają w stronę Florydy, skąd za chwilę wystartuje misja Artemis I mająca na celu powrót człowieka na Księżyc, a ja wspominam jedno z największych tłumaczeniowych wyzwań.

Wielki wkład w cały program miała Europejska Agencja Kosmiczna, ESA, której siedziba znajduje się w Paryżu, a kosmodrom mieści się w Gujanie Francuskiej. Zaś Centrum Kosmiczne CNES w Tuluzie nadzoruje wszystkie operacje statku dostawczego obsługującego Międzynarodową Stację Kosmiczną.

I właśnie w Tuluzie znajduje się Cité de l’Espace, miasteczko przestrzeni kosmicznej. To połączenie muzeum i centrum nauki i rozrywki dla dzieci i nie tylko. Podczas mojej ostatniej podróży do Francji udało mi się odwiedzić to miejsce.

Już przed wjazdem widzimy ogromną rakietę Arianne, która wyniosła w kosmos niejednego satelitę. Przed nielegalnym parkowaniem chodniki chronione są przez ogromne kamienie, niestety nie są to przybysze z kosmosu, ale właśnie takie ma się wrażenie.

Cały kompleks składa się z budynku głównego, parku, stref odpoczynku i kina. Zwiedzenie zaczynamy właśnie od obecnych misji. Możemy zasiąść w fotelu statku Dragon Crew wyprodukowanego przez należącą do Elona Muska firmę Space X.

Poznajemy kosmonautów np. Thomasa Pesquet, który był 2 razy w kosmosie i skąd umieszczał na swoim Instagramie przecudne zdjęcia Ziemi. Mnóstwo informacji, mnóstwo ciekawostek.  

Wchodzimy do pomieszczenia, które jest wyobrażeniem przyszłego miasteczka na Księżycu. Poznajemy różne aspekty życia tamże. Dzieci mogą się zabawić w zbieranie księżycowych kamieni i dowiedzieć, dlaczego astronauci nie podnosili ich rękoma, tylko przy pomocy siatek na patyku.

Oglądamy kolejne piętra, nieco historii i wiele ciekawostek, jak np. kombinezon, w który ubrane były psy wysłane w kosmos przed człowiekiem. I wiedzy praktycznej na temat satelitów i ich roli w naszym codziennym życiu.

Potem odkrywamy wyzwania: powrót na księżyc i lot na Marsa.

Park to przede wszystkim przestrzeń, un espace. To replika Międzynarodowej Stacji Kosmicznej MIR, to potężna Ariane, to model naszego Układu Słonecznego, to skala naszej mizerności w kosmosie: na pierwszej planszy (lustro) widzimy siebie, kolejna to zdjęcie z odległości 101 , czyli 100 metrów , a potem 102, 103

Na placu mającym przypominać powierzchnię Marsa, mamy okazję przyjrzeć się przeróżnym łazikom, zobaczyć jak się poruszają, czym się różnią, do czego są zdolne.

No i kino, nie pamiętam czy 3 czy 5 D. I Planetarium. I warsztaty. I sklepik.

Wizyta w miasteczku to było 6 godzin jednego z najtrudniejszych tłumaczeń w moim życiu. Na szczęście odbiorca, czyli mój mąż, był bardzo wyrozumiały, gdy kolejny raz mówiłam, że „to coś, co tu widzisz, przychodzi do tego o tu i razem powstaje takie coś jak tutaj”. Doprawdy, bardzo profesjonalne, ale i tak jestem dumna 😊

Błędy w tłumaczeniu

Były, są i będą.

W ostatnich dniach zastanawiamy się, jak to jest z tą rtęcią w Odrze: jest czy jej nie ma. I tłumaczenie odgrywa w tej kwestii kluczową rolę. Po kolei.
1. Piątek, 12 sierpnia. Marszałkini województwa lubuskiego Elżbieta Anna Polak pisze na Twitterze: „Axel Vogel minister rolnictwa i środowiska landu Brandenburgia w bezpośredniej rozmowie ze mną potwierdził, że stężenie rtęci w Odrze było tak wysokie, że nie można było określić skali„.


Już wtedy zadałam sobie pytanie: czy podczas rozmowy online był obecny tłumacz? Zwykle UM w Zielonej Górze współpracuje z bardzo dobrymi tłumaczami, ale jak było wtedy – nie wiem.

2. Niedziela, 14 sierpnia. Podczas konferencji prasowej dziennikarz TVP zadał po polsku pytanie: „Ja mam pytanie do pana ministra, chciałem zapytać… Ponieważ marszałek województwa lubuskiego napisała na Twitterze, że w bezpośredniej rozmowie z panem… Że pan potwierdził jej osobiście, że stężenie rtęci było tak wysokie, że nie można było określić skali. Czy pan wypowiedział takie słowa? Na jakiej podstawie?
Tymczasem tłumacz języka niemieckiego nie użył słowa „rtęć”, przeformułował to pytanie i zapytał, czy woda była żrąca. Potem powiedział coś bezpośrednio do ministra Vogla. Minister odpowiedział, że nie, nic takiego nie mówił.

3. Media podchwyciły temat, że żadnej rtęci nie ma i nie było (bo przecież minister tak powiedział).

4. Marszałkini Polak została oskarżona o kłamstwo, bo przecież pisała o rtęci, a minister stwierdził, że nic takiego nie mówił.

Niektórzy dziennikarze przysłuchali się raz jeszcze tej konferencji i wyłapali błąd. „Tłumacz na konfie pyta niemieckiego ministra Vogla nie o jego wypowiedź o rtęci w odrze tylko o żrącą wodę w rzece. Vogel mówi, że nie zna takiej swojej wypowiedzi. Istotnie o żrącej wodzie w Odrze nie mówił. Bo mówił że w jednej próbce stwierdzono rtęć„.

Źródło

Marszałkini Polak – nom omen – tłumaczy się od wielu godzin, że nie kłamała. Minister Vogel jest oburzony, czego wyraz daje na Twiterze.

Źródło

A wszystko przez tłumacza.

Ta historia pokazuje, jak wielką odpowiedzialność ponoszą tłumacze. Jak wspomniałam, nie wiem, kim jest ów tłumacz, jakie ma kwalifikacje, doświadczenie. Tylko tłumacze przysięgli muszą zdać egzamin, by móc wykonywać ten zawód (choć jest całe grono tłumaczy przysięgłych, którzy egzaminu nie zadawali, bo uzyskali uprawnienia na podstawie wcześniejszych przepisów). Cała reszta tłumaczy nie legitymuje się (nie musi) niczym: ani dyplomem ukończenia studiów czy kursów, ani doświadczeniem, ani przynależnością do organizacji zawodowych. Deklarują jedynie, że znają język.
A to zdecydowanie za mało, by tłumaczyć.

Znajomość języka to dopiero wstęp. To jak umiejętność ruszania samochodem. Dużo, ale za mało, by pojechać autem na wakacje.  

Tłumaczenie ustne to przede wszystkim brak czasu na zastanawianie się, na jakąkolwiek refleksję. To odruch. To decyzja, głównie o wyborze słów, podejmowana w ułamku sekundy. To brak możliwości konsultacji i korekty. To brak innej osoby, która spojrzy świeżym okiem i wyłapie ewentualne błędy.

Organizator konferencji powinien przede wszystkim starannie wybrać tłumacza. Mieć listę zaufanych i sprawdzonych tłumaczy. Jeśli nie ma, zwrócić się do kogoś, kto poleci sprawdzonego i zaufanego tłumacza. A potem pomóc tłumaczowi w przygotowaniu.

Co może zrobić tłumacz ustny w takiej sytuacji jak owa konferencja?

  1. Przede wszystkim, powinien zapytać, czego będzie dotyczyła konferencja i podjąć decyzję, czy jest w stanie tłumaczyć, czy nie. Nie wolno brać się za tematykę, której nie znamy zwłaszcza w takim kontekście (specjalistyczny temat, głośna sprawa, telewizja).
  2. Powinien się przygotować. Przeczytać dostępne informacje na dany temat, poprosić o projekty wystąpień.
  3. Jeśli to możliwe, ustalić z mówcami sposób tłumaczenia. Nie każdy ma doświadczenie „bycia tłumaczonym” i czasem mówcy mówią zbyt szybko, nie robią przerw itp. Warto ustalić, czy tłumaczenie będzie po całej wypowiedzi (konieczność robienia notatek!) czy po 1 lub 2 zdaniach.
  4. Ustawić się tak, aby dobrze słyszeć i być słyszanym. Jeśli tłumaczy „na ucho” osobie obcojęzycznej, musi znajdować się w pobliżu tej osoby, jeśli do mikrofonu – musi on być na stojaku, żeby tłumacz miał wolne ręce (notatki).
  5. Gdy pada zdanie, którego sensu tłumacz nie rozumie (albo nie do końca rozumie), wszystko, co może zrobić to poprosić o powtórzenie lub przeformułowanie. Daje to czas, chwilę na zastanowienie się, na zrozumienie i wypowiedzenie właściwego tłumaczenia.
  6. A gdy pada słowo, którego znaczenie w języku obcym jest tłumaczowi nieznane, może spróbować opisać to słowo.  

Czy tłumacz nie znał słowa „rtęć”? Jeśli nie, to ewidentnie nie przygotował się. Może znał, ale konferencja to stres, a w stresie często zapominamy najprostszych rzeczy. Może tłumacz nie miał doświadczenia w tłumaczeniu przed kamerami. Trudno powiedzieć. Skoro po przetłumaczeniu pytania próbował coś dopowiedzieć ministrowi znaczy, że wiedział, że jego tłumaczenie jest dalekie od ideału. Czy sprawę da się odkręcić? I tak, i nie. Na szczęście jest nagranie, więc możemy sami sprawdzić, o co pytał dziennikarz, co w tłumaczeniu przekazano ministrowi i co ten odpowiedział. Dobre i to. Ale słowa poszły w eter i rozpętała niepotrzebna burza.

Tu na szczęście dość szybko udało się wyłapać błąd w tłumaczeniu. Ale w słowie pisanym często błędy chowają się latami, zanim ktoś je zauważy. Czasem zaczynają żyć swoim życiem. Ale to opowieść na inna okazję.

Wakacje tłumacza

Można banalnie stwierdzić, że tłumaczem się jest, a nie bywa, i że praca towarzyszy nam zawsze, nawet podczas wakacji. Zwłaszcza, jeśli spędza się je w kraju, gdzie głównym językiem jest ten, z którego tłumacz tłumaczy.

Czyli mówiąc wprost – pojechałam do Francji 😊

Artykuł 14 Ustawy o zawodzie tłumacza przysięgłego mówi, że tłumacz przysięgły zobowiązany jest do doskonalenia kwalifikacji zawodowych. Są kraje, jak np. Francja, gdzie tłumacze muszą co rok udowodnić, że odbyli wymaganą liczbę godzin szkoleń. W Polsce na zapisie ustawy obowiązek się kończy.

Podstawowym narzędziem tłumacza jest znajomość języka, a każdy język żywy się zmienia. Niektóre słowa wypadają z obiegu, pojawiają się nowe. Zmienia się też gramatyka. Kontakt z językiem jest zatem niezwykle ważny dla tłumacza.

Wakacje to czas relaksu, zatem ta nauka językowych nowinek nie odbywa się w sali lekcyjnej, a podczas naturalnych kontaktów. Przyjemniej, autentyczniej. Ale tłumacze są dociekliwi, szukają dziury w całym.  I tak, nawet podczas wypoczynku, ciągle sprawdzam napotkane nowe słowa, doszukuję się nowych znaczeń itp.

Kolejny raz przekonuję się, ile tzw. rejestrów i specjalizacji ma każdy język. Na co dzień tłumaczę dokumenty urzędowe czy sądowe, spotkania biznesowe czy u notariuszy. Tak więc, gdy trafiam na rozmowę kilkulatków to wymiękam 😊Albo gdy przewodnik mówi z regionalnym akcentem…  

Region, w którym przebywaliśmy, obfituje w winnice, zatem nie udało się uciec od tej tematyki. Zwiedziliśmy kilka winnic, spędziliśmy trochę czasu na rozmowach z winiarzami, zwiedziliśmy jedno winiarskie muzeum. Powoli dziedzina ta staje się dla mnie coraz bardziej znana, mam też pierwsze „winne” tłumaczenia na koncie. Niemniej, jeszcze wiele do nauki przede mną.

Z wakacji wracam pełna wrażeń, ale też chwilowych zwątpień – jeszcze tyle słów do nauki! Ale może właśnie to jest w tym wszystkim najpiękniejsze. Nauka języka to nieustająca przygoda. Czasem wystarczy znajomość kilku słów, a czasem znajomość tysięcy nie oddadzą tego, co ktoś chciał przekazać.

Ech, a teraz czas wracać do pracy. Od jutra potężne zlecenie, sądowo-policyjne. Czyli coś, co lubię najbardziej.

Tłumaczenia ze śmiercią w tle

Tłumacz towarzyszy swoim klientom na każdym etapie ich życia. Tłumaczymy akty urodzenia, ale też i akty zgonu. Dziś o tłumaczeniach ze śmiercią w tle.

Wszystkie moje najtrudniejsze emocjonalnie tłumaczenia związane były ze śmiercią moich klientów lub ich bliskich. Wiele razy tłumaczyłam akty zgonu, dokumenty niezbędne do przewiezienia zwłok czy uregulowania spraw spadkowych. To tylko dokumenty, niby nic, ale jednak.

Pewnego dnia do mojej kancelarii przyszła młoda kobieta z plikiem dokumentów związanych ze śmiercią jej męża. Od zgonu minęło kilka miesięcy, najcięższe emocje nieco przygasły. Przychodziła kilka razy aż pewnego dnia przyniosła teczkę, w której miały być jeszcze jakieś dokumenty i… zdjęcia z miejsca wypadku. Nie była w stanie sama ich otworzyć. Ponoć były opisane przez policję, która te zdjęcia wykonała. Zapytała, czy byłabym w stanie otworzyć tę kopertę, przejrzeć zdjęcia i przetłumaczyć opisy, gdyż szukała pewnej konkretnej informacji. Dała mi czas. Otworzyłam, przejrzałam, przetłumaczyłam.

Przez kilka lat tłumaczyłam przebieg rozprawy o nieumyślne spowodowanie śmieci nastolatka. Przygotowując się do rozprawy poszłam do sądu przejrzeć akta. Często tak robię. I w którym momencie zobaczyłam zdjęcia z prosektorium. Mój syn miał wtedy tyle samo lat… Tłumaczyłam zeznania ojca, który opowiadał o swoich przeżyciach po śmierci dziecka, o tym, jakie miał plany i marzenia. Do dziś nie wiem, jak ja to emocjonalnie udźwignęłam.

Najtrudniejsza sytuacja miała jednak miejsce, gdy musiałam komuś, kogo dobrze znałam przekazać, że lekarzom nie udało się uratować jego małżonki. „Wisiałam” na telefonie podczas całej akcji ratunkowej. Byłam w szpitalu podczas załatwiania formalności, w sanepidzie, w zakładzie pogrzebowym… Znałam tę panią. Ledwie kilka dni wcześniej pomagałam jej kupować prezenty dla wnucząt, żartowałyśmy z jej męża – mojego wieloletniego klienta. A potem z oszalałym z bólu mężem wybierałam dla niej trumnę.

W pracy nie możemy sobie pozwolić na okazywanie emocji. Często powtarzam sobie, że mnie tam nie ma, jest tylko mój głos. Ale gdy wracam do domu, mam ogromną potrzebę wyrzucenia z siebie tych wszystkich nagromadzonych emocji. Mój sposób to samotne bieganie po lesie. Zdarza się, że płaczę, głośno, ale wiem, że nikt mnie nie słyszy i że tak jest dobrze. Wracam do domu uspokojona.