Archiwum kategorii: Tłumacz w pracy

CAT, czyli kot

Ala ma kota i tłumacz ma kota.

No, większość.

I nie zawsze jest to futrzak.

Kiteczka, czyli nasz domowy futrzak

Często jest CAT, czyli program z rodziny computer-assisted translation (tłumaczenie wspomagane komputerowo).

Nie, to nie jest translator.

Translator „tłumaczy”. Chyba każdy miał już do czynienia z Google translator czy innym programem, jest ich wiele. Wpisujemy tekst w jednym języku (tzw. źródłowym), wybieramy język, na który chcemy przetłumaczyć tekst (tzw. język docelowy), klikamy enter i gotowe.

Program wspomagający tłumaczenie, jak sama nazwa mówi, wspomaga (pomaga, ułatwia, wspiera), ale nic za tłumacza nie robi. I jak każdego kota tak i CAT-a trzeba najpierw „nakarmić”.

CAT-y to zbiór najczęściej zdań w języku źródłowym i docelowym. Podczas tłumaczenia tekstu program podświetla zdanie po zdaniu, tłumacz wpisuje tłumaczenie, a program to zapamiętuje. Gdy następnym razem, za tydzień,  miesiąc, dwa lata tłumacz trafi na podobne zdanie (nie musi być identyczne), program podpowie tłumaczenie tego fragmentu podane przez tłumacza kiedyś tam. Nie ma potrzeby przekopywać wszystkich dysków w poszukiwaniu tekstu, w którym dane zdanie wystąpiło.

Czy jest to bardzo pomocne?

W przypadku tłumaczenia literatury – (raczej) nie. Każda książka jest inna. Nawet jeśli program podpowie, że gdzieś wcześniej zdanie „Co to za zupa” przetłumaczyłam „C’est quoi cette soupe?”, nie oznacza to, że kilkadziesiąt stron dalej, w innym kontekście (sytuacji, w której padło dane zdanie) przetłumaczę to tak samo. Jedyne co, to program podpowiada zdanie po zdaniu i ryzyko pominięcia jakiegoś fragmentu jest znikome.

W przypadku tłumaczenia dokumentów powtarzalnych – jak najbardziej! Każde pełnomocnictwo, umowa sprzedaży mieszkania czy pozew o rozwód zawiera stałe zwroty, czy wręcz fragmenty. Program pozwala jednym kliknięciem przenieść dane jak nazwiska, daty czy numery, a w nich o pomyłkę najłatwiej.

Przykład pracy z programem typu CAT

I wiele innych zalet.

Minusy? Dobry program jest drogi. Na szczęście chyba każdy (nie wiem, wszystkich nie sprawdzałam) ma wersję demo lub trial. Można wypróbować i przekonać się na własnej skórze, czy to jest coś dla nas.

A dlaczego piszę dziś o tym? Ano dlatego, że ponoć dziś jest dzień kota 😊

Wszystkiego najlepszego drogie CAT-y! Niech Wam nasze dyski przyjazne będą, niech Wam smakują nasze tłumaczenia, a obsługa (czyli my, tłumacze) zawsze w gotowości.

AI, czyli sztuczna, ale czy inteligencja?

Od kilku dni jakby częściej mówimy o sztucznej inteligencji.

Najpierw jedno radio zastąpiło „żywych” dziennikarzy wytworami AI (a ci przeprowadzili wywiad z nieżyjącą Wisławą Szymborską), a wczoraj gruchnęła wieść, że polskim głosem w nawigacji Google Maps nie będzie już Jarosław Juszkiewicz, tylko głos wygenerowany przez AI właśnie.

I u mnie też dwa wydarzenia z AI w roli głównej.

Najpierw pierwszy raz włączyłam tę nawigację z nowym głosem. I od razu szok. Kieruj się na wschód! Młody głos, wyraźnie wkurzony, wydaje mi rozkaz. Jakby złościł się, że po tyle latach mieszkania tu, gdzie mieszkam, nadal nie wiem, którędy na Nową Sól. No dobra, dobra, wiem, że w prawo. Przez 2 minuty było lepiej, aż nagle: „Zjedź z ronda!!” No ale że co, przecież zjeżdżam, czego się czepiasz.

Wjechałam na S3 i zastanawiałam się, co mi w tym głosie przeszkadza.

Jest wyraźnie poddenerwowany. Czuję się z nim jak na kursie nauki jazdy. „Dziesiąta lekcja, a ty nadal nie umiesz ruszać pod górkę!”. Jeszcze bardziej czuję się jak idiotka, która nie wie, którędy jechać i musi włączać aplikację. Głos pana Jarosława był ciepły, spokojniejszy. To głos taty czy życzliwego przyjaciela, który mówi „spokojnie, niczym się nie przejmuj, razem trafimy do celu”. To głos, który spokojnie powtarzał „Zawróć”, czasem po kilka razy, aż w końcu wyznaczał nam nową trasę. A z nowym pojechałam pod prąd i w ogóle wskazał mi gorszą trasę. Tak, wiem, algorytm wciąż ten sam, ale przyjmijmy, że to jedna wina tego głosu.

A potem był akt notarialny, na którym miałam tłumaczyć.

Zasiedliśmy przy stole: kupujący, sprzedający, ich małżonkowie i ja, pani notariusz przy swoim biurku. Na ścianie wisiał monitor z listą aktów ostatnio sporządzonych w tutejszej kancelarii. „To co, możemy zaczynać?” Pokiwaliśmy głowami, pani notariusz zaznaczyła pierwszy fragment aktu i… włączyła syntezator mowy.

Wszyscy spojrzeliśmy po sobie, ale nic, słuchaliśmy dalej. „Głos” radził sobie całkiem nieźle, aż przyszła data. „24.10.2024 r.” – przeczytał „dwudziestego czwartego października dwa tysiące dwudziestego czwartego roku er”. Skróty typu „pow.”, „rep.” głos nie rozwijał, nie czytał powiat, repertorium, tylko te literki, które „widział”.

Ale najlepsze dopiero miało nadejść.

Do aktu stanęli różni obcokrajowcy, wszyscy mówiący jednak po francusku. Przy ich danych podane było, obywatelami jakiego kraju są te osoby, ale „głos” odczytał je – hmm – jakby były napisane po angielsku. Totalnie od czapy. I to już było po prostu żenujące. Bo prawidłowe dane osobowe to nie tylko zapis graficzny, ale też  brzmienie.

Liczby były zapisane cyframi i słownie. Człowiek czyta tylko jeden zapis, maszyna – oba. Bez sensu.

Cecha charakterystyczną aktów jest to, że pełno w nich długich zdań. Tutaj jedno miało aż 742 słowa (tak, siedemset czterdzieści dwa). Maszyna nie umiała zrobić naturalnej pauzy, więc chwilami intonacja była nieodpowiednia.

Wracałam do domu (nie słuchając, co mówi do mnie niesympatyczny g*wniarz) i zastanawiałam się, po co to. Rozumiem, że  ktoś może mieć problemy z wymową, może mieć chore gardło czy też zmęczone całodziennym czytaniem, ale nie, notariusz rozmawiała z nami zupełnie normalnie. Miało być nowocześnie? No nie wiem, czy się udało, gdyż klienci byli lekko zdezorientowani. Że nie wspomnę o takiej podstawowej sprawie, jak zadanie pytania w trakcie.

I gdy już tak skarciłam w myślach użycie AI, jakiś głos w mojej głowie zwrócił mi uwagę, że przecież poprzedniego wieczoru też używałam AI do wstępnego tłumaczenia aktu. To prawda. Czasem posiłkuję się translatorem, ale gdybym zostawiła mu całą robotę, nieruchomość trafiłaby w ręce zupełnie innej osoby (pomylił kupujących ze sprzedającymi) i w ogóle nie byłoby umowy kupna-sprzedaży (w tłumaczeniu wyszedł mu spór sądowy).

Nie wiem, co będzie za czas jakiś. Nie wiem, jak będzie. Sztuczna inteligencja to ogromne możliwości dokonywania ogromu obliczeń w ułamku sekundy, co w wielu dziedzinach jest nieocenione. Ale AI wciąż jest głupia (tak powiedziała pewna pani pracująca od wielu lat nad rozwojem AI), wciąż nie rozumie, co tłumaczy. Wciąż nie ma uczuć, emocji, empatii. Panie Jarosławie, wracaj, bo jeszcze wiele dróg przed nami!

Tłumaczenie z polskiego na polski

W życiu każdego człowieka może się zdarzyć konieczność udzielenia pełnomocnictwa. Wszystko uzgodnione do zakupu mieszkania, a jeden z kupujących / sprzedających zachorował, wyjechał na dłużej, utknął gdzieś na dłużej. A druga strona nie chce czekać…I wtedy rozwiązaniem jest udzielenie pełnomocnictwa.

Wielokrotnie miałam do czynienia z sytuacją, gdy polski notariusz przedstawiał wzór pełnomocnictwa, które miało zostać udzielone za granicą. Treść oczywiście jest po polsku, zatem należy ją przetłumaczyć na język obcy. Następnie zagraniczny notariusz ubiera ten tekst w formę właściwą dla danego kraju. Teraz cały dokument należy znowu przetłumaczyć na język polski.

Co może pójść nie tak?

Skorzystanie z usług tłumacza dopiero na ostatnim etapie.

Otrzymałam niedawno do tłumaczenia dokument podpisany przed notariuszem francuskim, którego treść była co najmniej dziwna. Zdania były nielogiczne, urwane, z powtarzającymi się fragmentami. Uczestnicy postępowania byli raz nazywani w jeden sposób, raz w inny. Numer NIP nie był podany, za to przy numerze KRS był ewidentnie NIP. I tak dalej.

Przetłumaczyłam jak umiałam najlepiej, w niektórych miejscach dodając przypisy. Po otrzymaniu dokumentu klient zadzwonił z pytaniami i sugestią, czy mogę zmienić tłumaczenie tak, aby było zgodne z pierwotną polską wersją tego dokumentu. Po otrzymaniu polskiej wersji zorientowałam się,  jak bardzo różni się ona od tego, co zostało podpisane przed notariuszem francuskim.

Gdzie jest winny?

Google translator.

Tak. Strona polska, chcąc ułatwić pracę francuskiemu notariuszowi, przetłumaczyła translatorem treść dokumentu. Translator słabo radzi sobie z długimi, zawiłymi zdaniami. To on przetłumaczył raz Krajowy Rejestr Sądowy jako „Registre judiciaire national”, a raz jako „Registre national des tribunaux”. To on zwrot „oświadcza, że obejmuje udziały” przetłumaczył „informuje, że ma zamiar wziąć akcje”.

Klient był zdziwiony. Myślał, że notariusz francuski sprawdzi tekst i poprawi ewentualne usterki. Tymczasem notariusz francuski nie zrobił dosłownie nic. Dlaczego? Bo myślał, że właśnie tak ma być. Notariusz francuski nie wie, że w polskiej spółce z o.o. nie ma akcji tylko udziały, bo i skąd. Nie musi się znać na systemach prawych wszystkich krajów.

Za chwilę będę tłumaczyć podobny dokument, ale tym razem to ja przetłumaczyłam wzór pełnomocnictwa z języka polskiego na francuski. I też wyłapałam parę pułapek: pełnomocnictwo jest potrzebne do zawarcia umowy sprzedaży nieruchomości, a umowa przedwstępna została zawarta w „tutejszej” kancelarii notarialnej – czyli której?

Tak, translatory są coraz lepsze, coraz lepiej radzą sobie z tłumaczeniami skomplikowanych terminów. Tak, pisząc list do znajomej Francuzki spokojnie możemy wykorzystać „gugla”. Kiedy jednak w grę wchodzą pieniądze albo poważne konsekwencje lepiej skorzystać z usług doświadczonego tłumacza.

Białe z czarnego, czyli o konsultacjach językowych

Tłumaczenie to nie zawsze książka, tomy akt czy niekończące się negocjacje. Czasem to… jedno słowo, góra dwa!
Pan Marcin z Winnica Saganum postanowił wypuścić wino musujące z odmiany Tauberschwarz, po polsku zwanej Karmazynem i zastanawiał się nad nazwą. Zwrócił się do mnie z pytaniem o opinię na temat nazwy „Blanc Karmazyn”. Dlaczego tak? Białe wino robione z białych winogron zwane jest „blanc de blancs”, czyli białe z białych. Ale wino białe można zrobić też z ciemnych odmian. Nazywa się wtedy „blanc de noirs”, czyli białe (dosłownie) z czarnych (bo dojrzałe czerwone odmiany z daleka wyglądają jak czarne).  I tu właśnie taka miała być sytuacja.

Pierwsze co zrobiłam, to sprawdzenie jak to z tym karmazynem jest, czy rzeczywiście właśnie tak po polsku nazywa się odmiana Tauberschwarz. No tłumacz już tak ma. Lepiej się upewnić, że klient nie popełnił żadnej literówki, nie – nom omen – nie wymieszał nazw. Przy okazji dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy, jak to, że winorośl może być pomnikiem przyrody (!) i że kilka takich pomników znajduje się w mojej okolicy (!!).

Następnie zaczęłam się zastanawiać nad samą propozycją „Blanc Karmazyn”. Pierwsze skojarzenia to oczywiście film „Karmazynowy przypływ”, sama barwa i to, z czym się kojarzy. Potem chwila refleksji i wysłałam panu Marcinowi odpowiedź, że – moim zdaniem – sprzeczności w nazwie nie są niczym złym, moim zdaniem wręcz odwrotnie, intrygują, przyciągają. Tak jak „blanc de noirs”. Jedyne co to nie mieszałabym języków. Moim skromnym zdaniem „blanc karmazyn” nie brzmi najlepiej. Ale – to tylko moje prywatne zdanie. Potem wysłałam jeszcze jedną wiadomość, że po tym, jak pomieliłam w ustach „blanc karmazyn” to nabiera smaku. I że nie mówię „nie”.

Obiecałam jeszcze zapytać znajomych, co sądzą o tej nazwie. Ale zasypana zleceniami – zapomniałam.

Przyszedł czerwcowy długi weekend i Dni Otwartych Piwnic Winiarskich. Obeszłam ze znajomymi kilka piwnic, w każdej stoiska 2 winiarzy, a każdy z nich oferował kilka win. I tak prawie na samym końcu, dość już zmęczona, obowiązkowo odwiedziłam winnicę Saganum, jedną z moich ulubionych. Po przywitaniu pan Marcin powiedział, że „został Biały Karmazyn”. W pierwszej chwili myślałam, że wszystkie wina wyprzedane, zostało tylko to białe „coś”. A pan Marcin pokazuje butelkę z napisem „Biały karmazyn”. I wtedy mi się przypomniała nasza wymiana wiadomości.

Oczywiście, że kupiłam!

Nie jestem wielką znawczynią win, ale jak dla mnie – wino jest wspaniałe. I bardzo się cieszę, że miałam swój mikroskopijny udział w jego powstaniu.  

Historia pewnego oszustwa z francuskim notariuszem

Parę dni temu klient poprosił mnie o wparcie w dodzwonieniu się do francuskiego banku. Niby miałam pomóc mu przebrnąć przez początkowe etapy, by na końcu połączyć się z… konsultantem mówiącym po polsku. Wydało mi się to dziwne, że w zagranicznym banku ktoś mówi po polsku, no ale. Bank jest duży, znany, więc może to prawda.


Klient przyjechał ze swoim telefonem i wybraliśmy numer banku, ale po kilkunastu minutach czekania na połączenie z konsultantem doszliśmy do wniosku, że nic z tego nie będzie. Klient poprosił, abym spróbowała zadzwonić jeszcze raz następnego dnia i w jego imieniu poprosiła o… cofnięcie przelewu, który on wykonał na rzecz osoby mającej konto w tymże banku. Pokazał mi też plik dokumentów dla rozjaśnienia sytuacji.


Okazało się, że zaczepił go ktoś na FB prosząc o pomoc w leczeniu dziecka. I tak zaczęła się konwersacja, w wyniku której mój klient dostał pismo od francuskiego notariusza, w którym ten informuje mojego klienta, że jest jedynym spadkobiercą Eryka S (nazwisko mogłoby być zarówno polskie jak i francuskie) i że spadek wynosi prawie pół miliona euro. Żeby go otrzymać należy najpierw opłacić koszty procedury i opłaty unijne w wysokości 1800 euro.


Mój klient otworzył konto walutowe w banku, wpłacił 1800 euro i przelał je na wskazane konto. Spadek miał przyjść po 12 godzinach.


Jak nietrudno się domyślić żadne pieniądze nie przyszły.


Mój klient napisał o tym osobie, która kontaktowała się z nim przez FB. Ta przekonywała go, że to na pewno coś w banku i że może tam zadzwonić i porozmawiać po polsku i wszystko wyjaśnić.


I tak trafił do mnie.


Dokumenty były fałszywe na pierwszy rzut oka. Moją uwagę zwróciła nazwa sądu, który (niby) wydał poświadczenie spadkowe. Koszmarna czcionka i motyw używany w latach 90. Żadnego godła, żadnej sygnatury sprawy. Niedbały układ dokumentu. Brak pieczęci i podpisu.

Treść od samego początku była podejrzana. Mistrz Jean-Marc Miglietti, notariusz. Mistrz?! Dalej osoba ta nazywana jest mecenasem Miglietti. Zdania pełne błędów językowych.

To wszystko można było zauważyć nie znając języka francuskiego. Wystarczyło uważnie się przyjrzeć i przeczytać tekst na głos. Czytając po cichu „przelatujemy” wzrokiem tekst i nie wyłapujemy, że coś nie gra. Dopiero głośna lektura sprawia, że do naszych uszu docierają wszystkie koślawe sformułowania.

Na potwierdzenie wszystkiego wpisałam w wyszukiwarkę nazwisko „notariusza” i wyskoczyła mi strona, na której można zgłaszać oszustwa. Strona jest po francusku, ale przeglądarki oferują tłumaczenia, więc można było się zorientować, że cała sprawa jest zmyślona.

Strona ze zgłoszeniami oszustw (arnaque)

Proceder jest opisywany od lat. W tym przypadku użyto kiepskiego translatora do przetłumaczenia pisma na język polski. Francuscy notariusze są tytułowani „maître”, co rzeczywiście można tłumaczyć jako mistrz albo mecenas. Tylko że tłumacząc tekst na język polski pomijamy ten tytuł.

Klient dalej walczy, przy po mocy translatora koresponduje z osobą, która przesłała mu dokumenty dotyczące „spadku”.

Moja refleksja: warto wszystko sprawdzić. Wpisać w wyszukiwarkę nazwiska, adresy itp. Warto zapytać prawnika czy tłumacza zanim klikniemy „wyślij przelew”.

Błędy w tłumaczeniu

Były, są i będą.

W ostatnich dniach zastanawiamy się, jak to jest z tą rtęcią w Odrze: jest czy jej nie ma. I tłumaczenie odgrywa w tej kwestii kluczową rolę. Po kolei.
1. Piątek, 12 sierpnia. Marszałkini województwa lubuskiego Elżbieta Anna Polak pisze na Twitterze: „Axel Vogel minister rolnictwa i środowiska landu Brandenburgia w bezpośredniej rozmowie ze mną potwierdził, że stężenie rtęci w Odrze było tak wysokie, że nie można było określić skali„.


Już wtedy zadałam sobie pytanie: czy podczas rozmowy online był obecny tłumacz? Zwykle UM w Zielonej Górze współpracuje z bardzo dobrymi tłumaczami, ale jak było wtedy – nie wiem.

2. Niedziela, 14 sierpnia. Podczas konferencji prasowej dziennikarz TVP zadał po polsku pytanie: „Ja mam pytanie do pana ministra, chciałem zapytać… Ponieważ marszałek województwa lubuskiego napisała na Twitterze, że w bezpośredniej rozmowie z panem… Że pan potwierdził jej osobiście, że stężenie rtęci było tak wysokie, że nie można było określić skali. Czy pan wypowiedział takie słowa? Na jakiej podstawie?
Tymczasem tłumacz języka niemieckiego nie użył słowa „rtęć”, przeformułował to pytanie i zapytał, czy woda była żrąca. Potem powiedział coś bezpośrednio do ministra Vogla. Minister odpowiedział, że nie, nic takiego nie mówił.

3. Media podchwyciły temat, że żadnej rtęci nie ma i nie było (bo przecież minister tak powiedział).

4. Marszałkini Polak została oskarżona o kłamstwo, bo przecież pisała o rtęci, a minister stwierdził, że nic takiego nie mówił.

Niektórzy dziennikarze przysłuchali się raz jeszcze tej konferencji i wyłapali błąd. „Tłumacz na konfie pyta niemieckiego ministra Vogla nie o jego wypowiedź o rtęci w odrze tylko o żrącą wodę w rzece. Vogel mówi, że nie zna takiej swojej wypowiedzi. Istotnie o żrącej wodzie w Odrze nie mówił. Bo mówił że w jednej próbce stwierdzono rtęć„.

Źródło

Marszałkini Polak – nom omen – tłumaczy się od wielu godzin, że nie kłamała. Minister Vogel jest oburzony, czego wyraz daje na Twiterze.

Źródło

A wszystko przez tłumacza.

Ta historia pokazuje, jak wielką odpowiedzialność ponoszą tłumacze. Jak wspomniałam, nie wiem, kim jest ów tłumacz, jakie ma kwalifikacje, doświadczenie. Tylko tłumacze przysięgli muszą zdać egzamin, by móc wykonywać ten zawód (choć jest całe grono tłumaczy przysięgłych, którzy egzaminu nie zadawali, bo uzyskali uprawnienia na podstawie wcześniejszych przepisów). Cała reszta tłumaczy nie legitymuje się (nie musi) niczym: ani dyplomem ukończenia studiów czy kursów, ani doświadczeniem, ani przynależnością do organizacji zawodowych. Deklarują jedynie, że znają język.
A to zdecydowanie za mało, by tłumaczyć.

Znajomość języka to dopiero wstęp. To jak umiejętność ruszania samochodem. Dużo, ale za mało, by pojechać autem na wakacje.  

Tłumaczenie ustne to przede wszystkim brak czasu na zastanawianie się, na jakąkolwiek refleksję. To odruch. To decyzja, głównie o wyborze słów, podejmowana w ułamku sekundy. To brak możliwości konsultacji i korekty. To brak innej osoby, która spojrzy świeżym okiem i wyłapie ewentualne błędy.

Organizator konferencji powinien przede wszystkim starannie wybrać tłumacza. Mieć listę zaufanych i sprawdzonych tłumaczy. Jeśli nie ma, zwrócić się do kogoś, kto poleci sprawdzonego i zaufanego tłumacza. A potem pomóc tłumaczowi w przygotowaniu.

Co może zrobić tłumacz ustny w takiej sytuacji jak owa konferencja?

  1. Przede wszystkim, powinien zapytać, czego będzie dotyczyła konferencja i podjąć decyzję, czy jest w stanie tłumaczyć, czy nie. Nie wolno brać się za tematykę, której nie znamy zwłaszcza w takim kontekście (specjalistyczny temat, głośna sprawa, telewizja).
  2. Powinien się przygotować. Przeczytać dostępne informacje na dany temat, poprosić o projekty wystąpień.
  3. Jeśli to możliwe, ustalić z mówcami sposób tłumaczenia. Nie każdy ma doświadczenie „bycia tłumaczonym” i czasem mówcy mówią zbyt szybko, nie robią przerw itp. Warto ustalić, czy tłumaczenie będzie po całej wypowiedzi (konieczność robienia notatek!) czy po 1 lub 2 zdaniach.
  4. Ustawić się tak, aby dobrze słyszeć i być słyszanym. Jeśli tłumaczy „na ucho” osobie obcojęzycznej, musi znajdować się w pobliżu tej osoby, jeśli do mikrofonu – musi on być na stojaku, żeby tłumacz miał wolne ręce (notatki).
  5. Gdy pada zdanie, którego sensu tłumacz nie rozumie (albo nie do końca rozumie), wszystko, co może zrobić to poprosić o powtórzenie lub przeformułowanie. Daje to czas, chwilę na zastanowienie się, na zrozumienie i wypowiedzenie właściwego tłumaczenia.
  6. A gdy pada słowo, którego znaczenie w języku obcym jest tłumaczowi nieznane, może spróbować opisać to słowo.  

Czy tłumacz nie znał słowa „rtęć”? Jeśli nie, to ewidentnie nie przygotował się. Może znał, ale konferencja to stres, a w stresie często zapominamy najprostszych rzeczy. Może tłumacz nie miał doświadczenia w tłumaczeniu przed kamerami. Trudno powiedzieć. Skoro po przetłumaczeniu pytania próbował coś dopowiedzieć ministrowi znaczy, że wiedział, że jego tłumaczenie jest dalekie od ideału. Czy sprawę da się odkręcić? I tak, i nie. Na szczęście jest nagranie, więc możemy sami sprawdzić, o co pytał dziennikarz, co w tłumaczeniu przekazano ministrowi i co ten odpowiedział. Dobre i to. Ale słowa poszły w eter i rozpętała niepotrzebna burza.

Tu na szczęście dość szybko udało się wyłapać błąd w tłumaczeniu. Ale w słowie pisanym często błędy chowają się latami, zanim ktoś je zauważy. Czasem zaczynają żyć swoim życiem. Ale to opowieść na inna okazję.

Tłumaczenia ze śmiercią w tle

Tłumacz towarzyszy swoim klientom na każdym etapie ich życia. Tłumaczymy akty urodzenia, ale też i akty zgonu. Dziś o tłumaczeniach ze śmiercią w tle.

Wszystkie moje najtrudniejsze emocjonalnie tłumaczenia związane były ze śmiercią moich klientów lub ich bliskich. Wiele razy tłumaczyłam akty zgonu, dokumenty niezbędne do przewiezienia zwłok czy uregulowania spraw spadkowych. To tylko dokumenty, niby nic, ale jednak.

Pewnego dnia do mojej kancelarii przyszła młoda kobieta z plikiem dokumentów związanych ze śmiercią jej męża. Od zgonu minęło kilka miesięcy, najcięższe emocje nieco przygasły. Przychodziła kilka razy aż pewnego dnia przyniosła teczkę, w której miały być jeszcze jakieś dokumenty i… zdjęcia z miejsca wypadku. Nie była w stanie sama ich otworzyć. Ponoć były opisane przez policję, która te zdjęcia wykonała. Zapytała, czy byłabym w stanie otworzyć tę kopertę, przejrzeć zdjęcia i przetłumaczyć opisy, gdyż szukała pewnej konkretnej informacji. Dała mi czas. Otworzyłam, przejrzałam, przetłumaczyłam.

Przez kilka lat tłumaczyłam przebieg rozprawy o nieumyślne spowodowanie śmieci nastolatka. Przygotowując się do rozprawy poszłam do sądu przejrzeć akta. Często tak robię. I w którym momencie zobaczyłam zdjęcia z prosektorium. Mój syn miał wtedy tyle samo lat… Tłumaczyłam zeznania ojca, który opowiadał o swoich przeżyciach po śmierci dziecka, o tym, jakie miał plany i marzenia. Do dziś nie wiem, jak ja to emocjonalnie udźwignęłam.

Najtrudniejsza sytuacja miała jednak miejsce, gdy musiałam komuś, kogo dobrze znałam przekazać, że lekarzom nie udało się uratować jego małżonki. „Wisiałam” na telefonie podczas całej akcji ratunkowej. Byłam w szpitalu podczas załatwiania formalności, w sanepidzie, w zakładzie pogrzebowym… Znałam tę panią. Ledwie kilka dni wcześniej pomagałam jej kupować prezenty dla wnucząt, żartowałyśmy z jej męża – mojego wieloletniego klienta. A potem z oszalałym z bólu mężem wybierałam dla niej trumnę.

W pracy nie możemy sobie pozwolić na okazywanie emocji. Często powtarzam sobie, że mnie tam nie ma, jest tylko mój głos. Ale gdy wracam do domu, mam ogromną potrzebę wyrzucenia z siebie tych wszystkich nagromadzonych emocji. Mój sposób to samotne bieganie po lesie. Zdarza się, że płaczę, głośno, ale wiem, że nikt mnie nie słyszy i że tak jest dobrze. Wracam do domu uspokojona.

Czego nie wie tłumacz?

Jak nazywa się Polka, która niedawno została dyrektorką muzyczną Opéra national de Lorraine w Nancy? Marta Gardolińska.

Ile procent polskich uczniów uczy się języka francuskiego? Około 3.

Jak nazywała się główna nagroda na Festiwalu Piosenki Radzieckiej? Złoty samowar.

Jak nazywa się młode lubuskie wino? Łazole.

To tylko część wiedzy, która była mi potrzeba podczas ostatniego tłumaczenia.

Kilka dni temu miałam okazję towarzyszyć delegacji z francuskiego departamentu le Lot przebywającej w województwie lubuskim z okazji 31-lecia współpracy między tymi regionami. Ponieważ było to jednocześnie zaległe świętowanie 30-lecia współpracy, wizytę uświetnił swoją obecnością pan ambasador Francji w Polsce Frédéric Bullet.

Przed tłumaczeniem otrzymałam podsumowanie współpracy, listę uczestników z krótkimi życiorysami oraz plan wizyty. I to był najważniejszy dla mnie dokument.

Widniały w nim 2 punkty, które mogły stanowić pewne wyzwanie i wcale nie chodziło o konferencję prasową na żywo. Były to wizyta w Muzeum Ziemi Lubuskiej oraz w Geoparku Łuk Mużakowa. Historię Zielonej Góry znam dość dobrze, ale muzeum zostało rozbudowane i wzbogacone o nowe kolekcje, których nie miałam jeszcze okazji zwiedzić. A geopark to – nom omen – kopalnia nieznanych mi słówek z zakresu przyrody, geologii, chemii, przemysłu wydobywczego i sama nie wiem, czego jeszcze.

Widok na największe jeziorko zwane Afryką. Zdjęcie ze strony RDLP w Zielonej Górze

Jeśli myślicie, że wystarczy wykuć wszystko na przysłowiową blachę i być spokojnym to jesteście w ogromnym błędzie.

Bo tłumacz musi interesować się wszystkim, a znać się prawie na wszystkim.

Jakie więc tematy spoza agendy zostały poruszone podczas spotkania?

Już pierwsze chwile spotkania władz województwa z ambasadorem były wyzwaniem, bo okazało się, że u pani marszałek gości nowy dyrektor Filharmonii Zielonogórskiej, pan Rafał Kłoczko. Miał on pewną prośbę do pana ambasadora i… nagle okazało się, że przydaje mi się wiedza o tym, że polska dyrygentka Marta Gardolińska została dyrektorką muzyczną Opéra national de Lorraine w Nancy oraz fakt, że 2 dni wcześniej byłam na koncercie inaugurującym nowy sezon artystyczny w zielonogórskiej filharmonii pod batutą pana Kłoczko właśnie. Marzec w FZ będzie poświęcony kobietom, a jedną z dyrygentek będzie właśnie pani Gardolińska. Pan ambasador zaś został poproszony o honorowy patronat.

Potem była jazda bez trzymanki. I tak: technologie kosmiczne, pomiar odległości przez satelity, zawody żużlowe, odnawialne źródła energii, stan nauczania języka francuskiego, organy władzy komunistycznej, szaleńcze życie założyciela parku Hermanna Ludwiga Heinricha von Pückler-Muskau, sztuka nowoczesna, historia rodu de Talleyrand, winnice lubuskie, ich problemy, wyzwania i pomysły. Jednym z nich jest święto młodego wina, coś na kształt francuskiego święta Beaujolais Nouveau. W Lubuskiem mamy Łazole, od miejscowości Łaz, w której mieści się kilka winnic.

Zdarzało się, że nie znałam niektórych słów, ale zawsze umiałam je opisać. Wszystkie wynotowałam i sprawdziłam po powrocie do domu. Dwa z nich szczególnie utkwiły mi w pamięci – honorowy patron i tabakiera. Ciekawe, czy kiedyś będę mieć okazję je wykorzystać podczas tłumaczenia.

List sprzed 100 lat

Kilka dni temu na profilu „Krosno Odrzańskie oraz okolice dawniej” zobaczyłam zdjęcie koperty i kawałka listu francuskiego żołnierza uwięzionego w obozie w obecnym Krośnie Odrzańskim. List należy do Pawła Widczaka. Widoczny kawałek listu zawierał datę: 2.10.16 oraz nagłówek: „Kochani bracia i siostry”. List napisany ołówkiem, starannym pismem.

W komentarzach pojawiły się zapytania o tłumaczenie. Zgłosiłam chęć pomocy, ale otrzymałam wiadomość, że list jest w tłumaczeniu.

Minęło kilka dni, prośby o tłumaczenie zaczęły się nasilać i w końcu autor postu  zapytał, czy zajęłabym się tym. Odpisałam niezwłocznie, że oczywiście!

Rzeczą niezwykłą byłoby wziąć taki list sprzed ponad 100 lat do ręki, ale nawet zdjęcie było czymś niesamowitym.

Zaczęłam od rozszyfrowania treści na kopercie. List został wysłany 13 października 1916 roku. Adresatką była „Madame  Dcharveng Millet”, czyli pani Dcharveng Millet, choć tego pierwszego członu nie jestem pewna. Jeszcze będę nad tym myśleć. Dalej jest adres, który zaczyna się od numeru domu, bo tak adresują Francuzi. Numer kończy się cyfrą „6”, szkoda, że nie umiem odszyfrować całości, ale ulica, choć zapisana z małym błędem, udało mi się bez problemów zlokalizować: Boulevard de Créteil, a miejscowość (też zapisana z błędem) to „St Maur les (powinno być des) fossés”. To miejscowość przylegająca do północno-wschodniej części Paryża, sami możecie poszukać na mapie. Reszta, czyli Seine, to nazwa departamentu (taki francuski powiat) i France – Francja, czyli kraj.  

A potem zaczęłam czytać.

Wyobrażałam sobie, kim mógł być piszący, jego rodzina. Ile miał lat? Czy wrócił do bliskich? Zastanawiałam się, jak zareagowali na ten list. Ucieszyli się, czy może przysporzył im trosk? Jak długo szedł, czy w ogóle doszedł do adresatki?

Z wyjątkiem jednego wyrazu, treść udało mi się odczytać bez problemu. Skopiowałam fragment z nieznanym mi wyrazem i poprosiłam innych tłumaczy języka francuskiego o pomoc. Dawid był szybki, jego zdaniem ten wyraz to „Arago”. Sprawdziłam. W północno-wschodniej części Paryża jest szkoła o takiej nazwie. Została założona w 1880 roku, więc mały Louis mógł w 1916 do niej uczęszczać.

Autor ma piękne, staranne pismo. Posługuje się wyszukanym słownictwem. Z pewnością był kimś wykształconym. Jedyne błędy, jakie zrobił, są w adresie! Za to nie darzy sympatią przecinków ani kropek. Zdanie o Luisie i szkole chyba powinno być pytaniem… Nie wiem, nie chcę sama interpretować.

Dwa słowa sprawiły mi problem. Pierwsze z nich to „dépôt”. Może ono oznaczać skład, magazyn, rezerwę. Ale w zdaniu „Quant à Georges je crois qu’il est toujours à son dépôt » żadne z tych znaczeń nie pasuje. Szukałam dalej. Gdzieś tam znalazłam, że „dépôt de la préfecture de police” to areszt, tymczasowe więzienie. Mamy też „troupes de dépôt”, czyli wojska rezerwowe. W pierwszym odruchu chciałam przetłumaczyć, że Georges jest w areszcie, ale może nadal jest w jednostce? Tu też jeszcze będę myśleć.

A drugie słowo to „nièce”. Mówiąc ogólnie oznacza to córkę mojego brata albo siostry, czyli bratanicę albo siostrzenicę. Ale w tym liście nie ma żadnych innych wskazówek, które z tych znaczeń jest właściwe… François miał i braci i siostry.

Cały tekst po francusku:

Crosses a Oder, 2.10.16

Chers frères et sœurs

J’ai donné déjà ma nouvelle adres chez Charles ; j’espère qu’ils l’ont reçue. J’ai laissé Albert à Friedrichsfeld, quoique un peu long le voyage a été assez bien je crains que l’hiver ne soit trop précoce, le pays étant montagneux, il fait déjà froid. Avez-vous toujours des nouvelles de Daniel. Quant à Georges je crois qu’il est toujours à son dépôt ; faites lui des compliments ainsi qu’à la nouvelle nièce. Et le petit Louis va-t-il à l’école Arago . J’ai reçu votre dernier colis avant de partir, les nouilles sont très bonnes. Donnez-moi les nouvelles que vous connaissez. Le bonjour à tous les frères et sœurs embrassez les enfants pour moi ainsi que la petite Jeanne si elle va vous voir. Je termine en vous embrassant tous votre frère pour la vie.

François Millet prisonnier de guerre au camp de Crossen a Oder, no 816 T ( ?)

Allemagne

I moje tłumaczenie:

„Kochani bracia i siostry,

Już dałem mój nowy adres Charlesowi, mam nadzieję, że go otrzymali. Zostawiłem Alberta w Friedrichsfeld. Podróż, choć nieco długa, przebiegła dość dobrze. Boję się, żeby zima nie przyszła zbyt szybko. Kraj jest górzysty i już  jest zimo. Macie wiadomości od Daniela? Co do Georges’a, sądzę, że wciąż jest w swojej jednostce; pogratulujcie mu jak i nowej siostrzenicy / bratanicy. A mały Louis chodzi do szkoły Arago. Przed wyjazdem otrzymałem Waszą ostatnią paczkę, kluski są bardzo dobre. Napiszcie mi o wieściach, które macie. Pozdrowienia dla wszystkich braci i sióstr, uściskajcie dzieci ode mnie jak mi małą Jeanne jeśli przyjdzie zobaczyć się z wami. Kończę ściskając Was, wasz brat na zawsze

François Millet, więzień wojenny w obozie w Crossen a Oder, nr 816 T (?)

Niemcy”

150 wyrazów, a tyle emocji…

Bardzo się cieszę, że mogłam przetłumaczyć ten tekst!

Skąd wiadomo, że ktoś jest tłumaczem przysięgłym?

Wyobraźcie sobie, że chcecie wziąć ślub. Z obcokrajowcem. W Polsce. Na co dzień rozmawiacie po klingońsku albo porozumiewacie się mieszaniną angielskiego, polskiego, klingońskiego i języka migowego. No ale ślub to sytuacja formalna, dokładnie opisana w przepisach.

Artykuł 32 ustęp 2 ustawy Prawo o aktach stanu cywilnego mówi, że „Udział biegłego lub tłumacza przy składaniu oświadczeń przewidzianych w ustawie lub w procedurze związanej z zawarciem związku małżeńskiego zapewniają osoby składające te oświadczenia lub osoby zamierzające zawrzeć małżeństwo, jeżeli nie potrafią porozumieć się z kierownikiem urzędu stanu cywilnego. Osoby zamierzające zawrzeć małżeństwo zapewniają udział biegłego lub tłumacza także wtedy, gdy świadkowie nie potrafią porozumieć się z kierownikiem urzędu stanu cywilnego”. Oznacza to, że mimo iż doskonale się z przyszłym małżonkiem nom omen dogadujecie, tłumacz i tak ma być, bo kierownik USC też musi się dogadać.

Dalsza część przepisów mówi, że jeśli tłumacz nie jest tłumaczem przysięgłym, składa oświadczenie o tym, że będzie sumiennie tłumaczył i że jest świadom odpowiedzialności karnej.

Przed wizytą w urzędzie wpisaliście w wyszukiwarkę hasła „tłumacz przysięgły klingoński” , zadzwoniliście pod kilka pierwszych numerów, które wam wyskoczyły i umówiliście się z jedną osobą, że danego dnia stawi się z wami w urzędzie. Przychodzicie, tłumacz również i tu wkracza kierownik USC – musi się upewnić, czy tłumacz rzeczywiście jest tłumaczem przysięgłym. I tu dochodzimy do sedna sprawy.

Nie ma na to jednej odpowiedzi, nie jest to określone w przepisach i każdy radzi sobie, jak może czy też jak mu się wydaje za słuszne.

Urzędnicy najczęściej pytają tłumacza o pieczęć, bo wg sporej części z nich posiadanie pieczęci równa się posiadaniu uprawnień tłumacza przysięgłego. Niby tak, ale na pieczęci jest napisane jedynie (jak u mnie): KATARZYNA FLIGIER – TŁUMACZ PRZYSIĘGŁY JĘZYKA FRANCUSKIEGO – TP/3176/05. I tyle. Żadnych danych więcej.  A sama znam co najmniej 3 Katarzyny Fligier, z czego jedna jest ze mną spokrewniona. Teoretycznie, mogłaby sobie „pożyczyć” moją pieczęć i nikt by się niczego nie domyślił. Poza tym, po wejściu w życie Ustawy o zawodzie tłumacza przysięgłego (styczeń 2005 roku), zostały zmienione pieczęci tłumacza i należało stare odesłać. Niestety, przez kilka lat jeszcze wiele osób nie dopełniło tego obowiązku, więc tłumaczenia poświadczone przez nie w tym czasie są wadliwe.

Innym sposobem jest okazanie przez tłumacza zaświadczenia o wpisie na listę tłumaczy. Ale na zaświadczeniu też widnieją  wyłącznie te same dane, co na pieczęci. No i gdyby brać zawsze ze sobą owo zaświadczenie, wydane na zwykłym papierze, po roku – dwóch byłaby z niego szmatka. Kiedyś zrobiłam sobie poświadczoną notarialnie kopię, ale dwukrotnie zdarzyło mi się, że została mi zabrana i dołączona do akt na potwierdzenie, że tłumacz biorący udział w czynności był tłumaczem przysięgłym. Wadą tego rozwiązania jest też to, że tłumacze czasem tracą uprawnienia, a zaświadczeń nie odsyła się do Ministerstwa Sprawiedliwości, więc w zasadzie w nieskończoność można by się nim posługiwać.

Ostatni sposobem, przez wielu uznawanym za najlepszy, choć też nie pozbawionym wad, jest sprawdzenie na liście tłumaczy przysięgłych dostępnej na stronie Ministerstwa Sprawiedliwości, czy wybrany przez nas tłumacz klingońskiego tam figuruje. Lista zawiera nieco więcej danych niż pieczęć i zaświadczenie, a mianowicie:

  • imię i nazwisko,
  • obywatelstwo;
  • adres do korespondencji;
  • datę nabycia uprawnień zawodowych tłumacza przysięgłego;
  • oznaczenie świadectwa tłumacza przysięgłego;
  • język lub języki, w zakresie których tłumacz przysięgły posiada uprawnienia do wykonywania zawodu;
  • informację o uzyskanych stopniach naukowych, tytule naukowym, stopniach w zakresie sztuki oraz tytule w zakresie sztuki.

Dane te można porównać z danymi zawartymi w dowodzie osobistym, ale nowe dowody nie zawierają adresu. No i nie wszyscy tłumacze pracują w domu, więc adres nie zawsze oznacza ich adres zamieszkania. W przypadku zmiany danych, tłumacz jest zobowiązany poinformować MS w ciągu 30 dni. I znów – niektórzy tego nie robią, ale jeśli utraciliby uprawnienia, minister sam usunąłby ich z listy.

Ciężko jest przekonać urzędnika żądającego pieczęci, że istnieją inne sposoby upewnienia się, że dana osoba posiada uprawnienia tłumacza przysięgłego, ale czasem się to udaje. Jeden z notariuszy zrobił wydruk ze ww. strony, ale jej adres dołączył do treści aktu notarialnego. W ten sposób jednoznacznie wskazał, że starannie sprawdził, czy dana osoba może tłumaczyć.

Niestety, tłumaczy języka klingońskiego na liście tłumaczy nie znajdziemy, więc trzeba będzie ten problem rozwiązać inaczej, ale o tym innym razem.