Ostatnio na treningu rozmawialiśmy (no tak, o czymś trzeba rozmawiać podczas podnoszenia sztangi czy pchania tzw. sanek) o tym, co musimy absolutnie zrobić zanim pójdziemy spać. Mój trener powiedział, że nie zaśnie jeśli wie, że ma w kuchni nieumyte naczynia. Gdy wszystko posprzątane – może spać snem sprawiedliwego. O niebiosa, gdzie rozdajecie takich facetów?
Długo myślałam, co mi nie pozwala zasnąć.
Zanim zasnę, zwykle ze 2-3 razy idę do kuchni / salonu / pracowni, bo zapomniałam okularów / książki do czytania / leków na alergię / mam ochotę na herbatę albo mleko.
Mąż mówi, że zanim pójdę się położyć (spać) zwykle muszę poleżeć (na kanapie w salonie). Jak już sobie poleżę, wtedy mogę iść kłaść się spać.
Ale mówiąc całkiem serio, nie zasnę jeśli zostawię sobie na rano nawet najdrobniejsze tłumaczenie. Przecież to zwykła faktura czy akt urodzenia, spokojnie zrobię rano. Do (tu wstawić dowolną godzinę przed południem) kiedy ma przyjść klient jest mnóstwo czasu, więc zdążę.
I pewnie w takiej chwili tzw. Los mówi: „potrzymaj mi karty”.
No więc zwykle rano najpierw nie dzwoni budzik. Niczyj. Ani mój, ani męża. Albo dzwoni, ale tak dyskretnie, że nie wykrywa go żadne ucho, zwłaszcza moje. Gdy się budzę – jest już bardzo późno i z „bardzo dużo czasu” robi się „strasznie mało czasu”. Pomijam śniadanie i siadam do komputera.
Tu zwykle następuje kolejna seria ataków ze strony złośliwego Losu. Żadne tam „nie ma prądu”. Na to mam broń w postaci laptopa. Ale za to może się zdarzyć, że komputer zapadł na demencję i nie ma w pamięci żadnego aktu urodzenia. Tak jakbym nigdy nie tłumaczyła. I weź rzeźb te tabelki od nowa. A czas leci. Potem z pośpiechu coś klikam, klawiatura się przestawia na starocerkiewnosłowiańską i weź znajdź, jak z tego wyjść.
O drukarce nie wspomnę, bo kto mnie zna, wie, że mogłabym założyć bloga na temat „Wszystkie numery jakie mi wycięły moje drukarki”. No więc drukarka też zawsze się buntuje. Na szczęście jakiś czas temu sąsiad powiedział, że jakby co, to on służy pomocą. W sensie, że ma drukarkę. I mąż też. Ten to ma klucze do firmy, gdzie jest ze sto drukarek. Z ciekawszych numerów mojej drukarki: ostatnio za nic nie chciała wydrukować 30 egzemplarzy jednego dokumentu, ale bez problemów drukowała 1 egzemplarz. No więc byłam jak ten świstak – siedziałam i klikałam w ikonkę „drukuj”.
Ale oczywiście najgorsze zawsze są problemy z samym tekstem. Już-już kończę, ostatnie zdanie, mam jeszcze całe 2 minuty do przyjścia klienta, a tu pojawia się słowo / skrót, o którym internet nie słyszał… Nie, tłumaczenia to nie „podstawianie słówek w innym języku”.
Tak więc z oczami na zapałkach, z psem u stóp wyjącym „już 3 sekundy czekam żebyś w końcu poszła ze mną na spacer”, z niechęcią jak do Gorzowa (w sensie odległości, bo przecież wszyscy zielonogórzanie bardzo lubią Gorzów W.), ale nie wstaję od komputera dopóki te drobiazgi do wydania rano klientom nie zostaną przetłumaczone, wydrukowane, opieczętowane i podpisane. Rano pewnie i tak znajdę w nich jakiś błąd, ale to już łatwo i szybko da się poprawić.
Chyba że prądu nie będzie.
Na zdjęciu znudzony pies.
