Archiwum kategorii: Tłumacz w pracy

Czego nie widać w tłumaczeniu

Parę dni temu pisałam o tym, że miałam okazję tłumaczyć JE Ambasadora Królestwa Maroka w Polsce. Dziś kilka słów o tym, czego nie widać czyli o przygotowaniach do tłumaczenia ustnego.

W zasadzie przygotowuję się do prawie każdego tłumaczenia ustnego. Przed tłumaczeniem w sądzie proszę od wgląd do akt sprawy, aby zapoznać się z sytuacją, sprawdzić, czy nie ma w niej jakiegoś specjalistycznego słownictwa. Przed uczestniczeniem w akcie notarialnym pytam, czego będzie dotyczył akt. Jeśli sprzedaży mieszkania czy udzielenia pełnomocnictwa – idę z marszu, ale jeśli chodzi o założenie spółki czy zakup ziemi od KOWR-u – zawsze proszę o przesłanie projektu aktu, by przejrzeć go przed tłumaczeniem.

Jak przygotować się do tłumaczenia ambasadora? Ja zaczęłam od sprawdzenia, w jakiej sytuacji będzie to tłumaczenie. Miała to być kolacja oraz spotkanie w firmie. Po tej informacji przejrzałam garderobę. Potem rzuciłam okiem na ogólne wytyczne dotyczące protokołu dyplomatycznego. Do ambasadora nie zwracamy po prostu przez „pan”, tylko „ekscelencjo”. Następnie odbyła się rozmowa z przedstawicielami firmy, na zaproszenie której przyjeżdżał ten szczególny gość. Otrzymałam garść wskazówek, informacji, odpowiedziałam na zapytania klienta. A potem przedstawiono mi szczegółowy plan wizyty. Cały czas robiłam notatki zwierające słówka potrzebne przy tym tłumaczeniu. Następnie otrzymałam mailem 2 umowy dotyczące zachowania poufności. Bywa, że nie można przekazać, że pan A spotkał się z panem B, bo w świecie biznesu czy polityki może to być bardzo ważna informacja. Tutaj aż tak tajnie nie było.

Z jednego ze szkoleń wyniosłam radę, by zawsze zapisywać sobie nazwiska osób uczestniczących w spotkaniach. Ułatwia to tłumaczenie początkowej fazy spotkania, w której ma miejsce przedstawienie uczestniczących stron.

Przeglądałam notatki ze słówkami i robiłam słowniczek. Część słówek znałam, niektóre były totalną nowością. W niektórych przypadkach (np. montaż powierzchniowy) trzeba było doczytać nieco więcej, bo same słówka nie wystarczały. I tak okazało się, że to, co dotąd nazywałam lampą, wcale lampą nie jest! Potem wystarczyło tylko się tego nauczyć…

Na tłumaczenia ustne zawsze zabieram ze sobą notesik, w którym mam nieco słówek (na które najczęściej i tak nie ma czasu spojrzeć), ale który przede wszystkim służy mi do notowania tego, co mam przetłumaczyć. Zapisuję wszystkie liczby, nazwiska, nazwy itp.

Czasem robię sobie próbę – czytam stronę internetową klienta i tłumaczę na głos to, co czytam. Albo włączam „gadane” radio i tłumaczę to, co słyszę.  

Potem sprawdzenie, ile czasu zajmie mi dojazd i gdzie będzie można zaparkować auto, fryzura, makijaż, spakowanie torebki i w zasadzie można już zacząć tłumaczyć.

Coś jakby podsumowanie

Zwykle podsumowanie minionego roku robię w… styczniu, gdy zamykam grudzień i wypełniam deklarację  podatkową. Tym razem zrobię to ciut wcześniej.

Ogólnie mówiąc, dla mnie to był dobry rok. Tak to odczuwam, nawet jeśli liczby mówią coś innego.

W 2020 roku w moje ręce trafiło 190 dokumentów, co przełożyło się na 411 stron tłumaczenia uwierzytelnionego. Było 253 dni roboczych, co oznacza, że każdego dnia tłumaczyłam nieco ponad 1,6 strony.  Do tego należy doliczyć tzw. tłumaczenia zwykłe, czyli takie, na których nie przystawiam pieczęci tłumacza przysięgłego.

Co do tłumaczeń ustnych to łącznie w sądzie, na policji czy w więzieniu spędziłam 23 godziny. Do tego należy doliczyć kilkanaście godzin u notariuszy czy przez telefon. Nie odbyłam żadnego spotkania w firmie moich klientów czy w firmach klientów moich klientów. Nie tłumaczyłam żadnej konferencji.

Czy to dużo?  I tak i nie.

Nie, bo w 2019 roku miałam w ręku 353 dokumenty, co dało 1136 stron tłumaczenia.

Przyczyna jest oczywista – pandemia, która zamknęła zakłady, anulowała konferencje i spotkania, wstrzymała inwestycje. Moi klienci dbali przede wszystkim o zachowanie swojej działalności.

A jednak napisałam, że to był dobry rok. Tak, bo mimo wszystko właściwie każdego dnia miałam pracę. Miałam w miarę stabilny dochód, co pozwoliło mi w miarę normalnie funkcjonować. Praca tłumacza to praca w samotności, więc tzw. home office nie był dla mnie żadną nowością czy zaskoczeniem. Nie musiałam się organizować czy przystosowywać.

Ten rok zmusił mnie do zrobienia paru kroków naprzód, by lepiej stawiać czoła nowym wyzwaniom. I tak, po latach pracy z Wordfastem, jednym z prostszych programów wspomagających tłumaczenia, przesiadłam się do tłumackiego mercedesa, czyli Tradosa. Tak, chwilami Trados tłumaczy za mnie, ale tylko wtedy, gdy wcześniej nakarmię go ładnie przetłumaczonymi zdaniami ?

Przełom 2019 i 2020 roku to nauka podstaw WordPressa i próba samodzielnego tworzenia własnej strony internetowej. Wszystko to, co tu widzicie i czytacie, to moje dzieło. Zbudowałam to sama, od zupełnych podstaw. Obiecałam sobie minimum 1 wpis w miesiącu i przez cały rok udało mi się to utrzymać. Do tego prowadzę mój fan page na Facebooku, gdzie zamieszczam krótsze wpisy, czasem zabawne drobiazgi czy ważne informacje.

Ważną część mojej pracy stanowią lekcje języka francuskiego. Jeszcze w lutym spierałam się z przyjaciółką, która namawiała mnie do spróbowania pracy przez Skype, że „jeszcze mam na chleb” i absolutnie nie będę pracować na odległość, bo wolę pracę twarzą w twarz. Nie minął miesiąc i żaden bezpośredni kontakt nie był możliwy. Nie było wyjścia, trzeba było się „ogarnąć”.  A potem rozdzwonił się telefon. W tej chwili pracuję z uczniami nie tylko w Zielonej Góry, ale z Bielska-Białej, z Warszawy, ale także z Niemiec, Szwajcarii, a przez moment też miałam ucznia w Szwecji. Nagle moja mieszcząca się na przedmieściach pracownia stała się dostępna dla każdego, nie tylko dla posiadaczy samochodów.

Kupiłam zestaw słuchawkowy i nagrałam dwa pierwsze ćwiczenia dla moich uczniów. Ponoć mam ciekawy głos.

A dosłownie 2 dni temu rozszerzyłam działalność o rzecz, którą dotąd traktowałam jako hobby, ale przyszło zapytanie, a po nim zlecenie, więc czemu nie?

czapki

Co mnie czeka w nowym roku? O tym napiszę już w styczniu.

Bonne année!  

Praca tłumacza – lubię to!

Dziś Dzień Tłumacza. Obchodzone jest w dniu świętego Hieronima, patrona tłumaczy. Największym dokonaniem tego świętego jest tłumaczenie Pisma Świętego z języków oryginalnych (greckiego i hebrajskiego) na łacinę, a przekład ten wciąż jest uznawany za jego oficjalne tłumaczenie.

Powszechnie uważa się, że tłumacz zna wszystkie słowa z innego języka, a jego praca polega na podstawianiu słów. No więc tak nie jest. Przyznaję – nie znam wszystkich słów w języku francuskim. Ba! Nawet w języku polskim nie znam wielu słów. Ale się uczę.

Moją pracę lubię najbardziej właśnie za to. Ciągle uczę się czegoś nowego, nie tylko słówek. Zgromadziłam cale terabajty nikomu niepotrzebnych informacji. A wszystko przez tłumaczone dokumenty, które być może ktoś czyta.

Kilka dni temu nauczyłam się, jak jest po francusku „zapach przypalonego jedzenia”. Doprawdy, tyle lat w nieświadomości, że coś, co przydarza się dość często w mojej kuchni, ma swoją nazwę. Moim ulubionym polskim słówkiem, które mało kto zna, jest świeżoga. O proszę, nawet Word mi podkreśla, czyli też nie zna.

Wiem, jak się produkuje sok pomarańczowy, jaki pędzel z 200 dostępnych rodzajów wybrać do nałożenia cieni na powieki i w jakim okresie życia indyczka znosi największe jajka.

Na co dzień jest to praca w samotności. Wstaję, o której chcę, zakładam kapcie, robię kawę, włączam komputer i siadam do pracy. Z tego powodu praca w domu w okresie pandemii nie była dla mnie żadnym zaskoczeniem. W brzydką pogodę nie muszę wychodzić na dwór (no, chyba że mam w planach tłumaczenie ustne), mogę sobie zrobić wolne w środku tygodnia i tyle przerw na kawę, ile zapragnę.  

Lubię tę pracę za to, że dzięki niej spotkałam wiele ciekawych osób i byłam w ciekawych miejscach. Chyba najwyżej postawioną osobą, którą przyszło mi tłumaczyć, był ambasador Francji w Polsce. Tłumaczyłam też podczas wizyty całego grona ambasadorów w województwie lubuskim. Pewnego popołudnia zostałam tylko z ambasadorową Kambodży. Widać dobrze wypełniałam moje obowiązki, bo dostałam zaproszenie do przyjazdu do Kambodży. Jak dotąd z zaproszenia nie skorzystałam.  

Od lewej: małżonka ambasadora Kambodży, moi, pani z MSZ i małżonka ambasadora Belgii

Inną taką sytuacją była współpraca z policją, prokuraturą i ABW oraz organami francuskimi przy okazji śledztwa w sprawie przemytu papierosów. Brałam udział w przeszukaniach czy przesłuchaniach osób, które potem zostały skazane na kary więzienia. Do dziś pamiętam konsternację na twarzy moich synów, gdy ubrani na czarno panowie w ciemnych okularach (przypadek) przywieźli mi do domu cały segregator akt do tłumaczenia. Na ich widok moje dzieci struchlały i były grzeczne całe popołudnie.  

Czasem jestem nie tylko tłumaczką, ale przewodniczką po Polsce. Podczas pracy z prokuratorami z Belgii zadano mi pytanie, dlaczego w Polsce podaje się słomkę do piwa, zwłaszcza kobietom. Czyżby to była lokalna tradycja? Albo gdy wyjaśniam, że nie w Polsce nie jest tak zimno, jak się powszechnie wydaje i klimat spokojnie pozwala nam na uprawę winorośli.

Tłumaczyłam życiorys naszego prezydenta miasta i ulotki turystyczne, towarzyszyłam delegacjom miast francuskich, dzięki czemu historię miasta znam na pamięć.

Nauczyłam się zadawać pytania. Zadzwoniłam kiedyś do kolegi elektryka i zapytałam, z czego składa się gniazdo elektryczne. „No, są te bebechy, pstryczek i ten plastik dookoła. No więc czy ten plastik ma jakąś specyficzną nazwę?” Albo zadzwoniłam do sklepu sprzedającego tarcze do pił i wyjaśniłam panu, o jaką tarczę mi chodzi (taką, co miała zęby w różne strony) i zapytałam, jak ona się nazywa po polsku.

Wciąż wielu rzeczy nie wiem. Wciąż kolekcjonuję słowniki i wertuję sieć. Wciąż obiecuję sobie, że przepiszę notatki ze słówkami z tłumaczeń w kotłowniach. Jednej tylko rzeczy już sobie nie obiecuję – że napiszę gramatykę języka francuskiego w oparciu o słynny zwrot „Je t’aime” – ktoś już mnie ubiegł. Za to zawsze mogę ją przetłumaczyć ?

Praca w czasach zarazy

Straciłam już rachubę, ile to czasu pracujemy zdalnie. Czasem ktoś zadzwoni i zapyta, jak się czuję, jak mi się pracuje, czego mi brak najbardziej. Szczerze? Obecna praca w domu za bardzo nie różni się od mojej zwykłej pracy, zwłaszcza w czasie, gdy nie prowadzę zajęć.

W czasie wakacji nie jeżdżę do liceum, w którym nauczam, ani do sądu, gdzie prowadzę lekcje dla sędziów. Większość dnia spędzam w mojej pracowni przed komputerem otoczona kubkami z kawą, zieloną herbatą, szklankami z wodą, czasem zabłąka się kieliszek z winem. Więc – są jakieś różnice czy nie? Są! Sam zobaczcie!

Społeczna izolacja i zachowanie dystansu wyzwoliło w ludziach niespotykane pokłady kreatywności. U mnie też zaszły modyfikacje. Są klienci, którzy nie mogą zeskanować dokumentów ani nie dają rady zrobić zdjęcia. Wolą je przywieźć i już. O ile dokumenty dostarczone do mnie można wrzucić do mojej skrzynki, o tyle wydanie dokumentów przetłumaczonych nie się tak zorganizować. A ponieważ jeszcze inne rzeczy wydaję / przyjmuję, na parapecie mojej pracowni, nazewnątrz, pojawiło się „okienko podawcze”.

Wkładam tam dokumenty chwilę przed spotkaniem z klientem i zerkam, czy nikt się nie kręci. Okno znajduje się w pewnej odległości od chodnika, więc przypadkowy przechodzień nie ma szans zauważyć, że coś tam leży. Zresztą, włochate stworzenie podobne do owczarka niemieckiego czuwa dniem i nocą.

Przyznaję, że staram się zapisywać rzeczy, które muszę zrobić, bo jest ich zbyt dużo do zapamiętania. Mam 2 zawody, 3 facetów, 4 miejsca, w których pracuję, 5 zwierzaków, parę pasji i wielu przyjaciół i znajomych. Każdego dnia zbiera się spora lista rzeczy, które muszę zrobić, załatwić, napisać, odhaczyć. Próbowałam narzędzi elektronicznych, ale papierowy kalendarz sprawdza się u mnie najlepiej. Spinam go klamerką, żeby się nie zamykał. Wykreślam to, co zrobiłam, a to, czego nie zrobiłam – przenoszę na kolejny dzień.

Do tego mam inną kartkę, na której spisuję rzeczy do zrobienia „kiedyś tam, gdy już będę mieć czas”. Zwykle na tej liście ląduje odrobienie zadań z angielskiego, dodatkowe ćwiczenia na kręgosłup, telefon do księgowej (której nie mam, ale mam zamiar mieć) itp. Dodam, że równo od 20 lat mam kalendarze tego samego formatu i nigdy ich nie wyrzucam. Po zakończeniu roku lądują na półce i bywa, że kopię w nich w poszukiwaniu numeru telefonu, informacji czy… paragonu (przypinam tam paragony za zakup butów, książek i innych rzeczy, które można ewentualnie reklamować).

Nie możecie się doczytać? Cóż, ja też czasem nie… 🙂

Inną zmianą, którą wymusza praca w domu jest… zmiana obuwia! Zwykle pracuję w elegancko wygodnych balerinach. To nic, że moja pracownia mieści się w moim domu. Przyjmowanie klientów w futrzanych kapciach z uszami uważam za mało profesjonalne. No więc baleriny. Ale… Ileż można… Zwłaszcza, gdy człowiek ma chęć usiąść na fotelu w pozycji pół lotosu albo zwyczajnie w nogi jest zimno. Tak więc baleriny stoją w pogotowiu, a ja pracuję w wełnianych robionych ręcznie skarpetach.

I tak mijają dni i tygodnie. Jak każda praca, tak i praca w domu wymaga mobilizacji i organizacji. jak dotąd, udaje mi się to na 3+, ale pracuję nad poprawą.

Napis na tatuaż – dlaczego ciężko to przetłumaczyć?

Napisała do mnie dziewczyna, że potrzebuje tłumaczenia jednego zdania. To ma być napis na tatuaż, w języku polskim. Ktoś jej bardzo bliski często powtarzał zdanie „Se sera toujours nous deux” (pisownia oryginalna), a ponieważ osoba ta miała polskie korzenie, to napis na tatuaż miał być właśnie po polsku. Był wieczór, postanowiłam pomyśleć rano, z świeżą głową.

Po pierwsze, zdanie po francusku jest z błędem, ale może to celowy zabieg? Może to ma jakieś znaczenie? Tłumacz nie wyklucza żadnej opcji. Po drugie, nie wiemy kim jest osoba, która powtarzała to zdanie: kobietą? mężczyzną? Zatem moje pierwsze propozycje były następujące: 1. Będziemy zawsze my dwie. 2. Będziemy zawsze my dwoje. 3. Będziemy zawsze my dwaj. Nie brzmiało mi to jednak najlepiej. Szukałam dalej. Wyszło mi: 4. Zawsze będziemy my dwie. 5. Zawsze będziemy my dwoje. 6. Zawsze będziemy my dwaj. Wysłałam te propozycje klientce.

Po jakiejś godzinie przyszła odpowiedź. Tyle opcji? Pourquoi? Wyjaśniłam, że wszystko zależy „kogo autor miał na myśli”. Dziewczyna odpisała, że to była jej babcia. Ok, czyli mamy do czynienia najwyżej z propozycją nr 1 i 4.

No, ale dalej nie czułam, że to dobra propozycja, że taki napis na tatuaż będzie dobrze wyglądał. Najchętniej dodałabym słowo „razem”, ale trzeba bardzo ostrożnie dodawać w tłumaczeniu słowa, których w oryginale nie ma. I w ogóle, najchętniej napisałabym „Będziemy zawsze razem” (propozycja nr 7), bez „my dwie”. Podzieliłam się przemyśleniami z klientką.

I wtedy ona napisała mi, że ktoś jej przetłumaczył to zdanie po prostu „Na zawsze razem” (wersja nr 8). Nie sądzicie, że właśnie to brzmi najlepiej? Że właśnie tak „Polak by powiedział”? Ja uważam właśnie tak i napisałam to klientce.

Ostatecznie klientka wybrała wersję, którą znała od początku. Moja praca w sumie na nic się nie przydała, ale przykład ten pokazuje, że jedno zdanie można rozgryzać godzinami. Oczywiście, nie każde zdanie, ale czasem tak właśnie jest. Najczęściej tłumaczę teksty handlowe czy prawnicze, gdzie styl nie ma aż takiego znaczenia, i chylę nisko czoła przed moimi kolegami tłumaczącymi literaturę. Oni mają takie zagwostki non stop.

napis na tatuaż