Archiwum kategorii: tłumacz przysięgły

CAT, czyli kot

Ala ma kota i tłumacz ma kota.

No, większość.

I nie zawsze jest to futrzak.

Kiteczka, czyli nasz domowy futrzak

Często jest CAT, czyli program z rodziny computer-assisted translation (tłumaczenie wspomagane komputerowo).

Nie, to nie jest translator.

Translator „tłumaczy”. Chyba każdy miał już do czynienia z Google translator czy innym programem, jest ich wiele. Wpisujemy tekst w jednym języku (tzw. źródłowym), wybieramy język, na który chcemy przetłumaczyć tekst (tzw. język docelowy), klikamy enter i gotowe.

Program wspomagający tłumaczenie, jak sama nazwa mówi, wspomaga (pomaga, ułatwia, wspiera), ale nic za tłumacza nie robi. I jak każdego kota tak i CAT-a trzeba najpierw „nakarmić”.

CAT-y to zbiór najczęściej zdań w języku źródłowym i docelowym. Podczas tłumaczenia tekstu program podświetla zdanie po zdaniu, tłumacz wpisuje tłumaczenie, a program to zapamiętuje. Gdy następnym razem, za tydzień,  miesiąc, dwa lata tłumacz trafi na podobne zdanie (nie musi być identyczne), program podpowie tłumaczenie tego fragmentu podane przez tłumacza kiedyś tam. Nie ma potrzeby przekopywać wszystkich dysków w poszukiwaniu tekstu, w którym dane zdanie wystąpiło.

Czy jest to bardzo pomocne?

W przypadku tłumaczenia literatury – (raczej) nie. Każda książka jest inna. Nawet jeśli program podpowie, że gdzieś wcześniej zdanie „Co to za zupa” przetłumaczyłam „C’est quoi cette soupe?”, nie oznacza to, że kilkadziesiąt stron dalej, w innym kontekście (sytuacji, w której padło dane zdanie) przetłumaczę to tak samo. Jedyne co, to program podpowiada zdanie po zdaniu i ryzyko pominięcia jakiegoś fragmentu jest znikome.

W przypadku tłumaczenia dokumentów powtarzalnych – jak najbardziej! Każde pełnomocnictwo, umowa sprzedaży mieszkania czy pozew o rozwód zawiera stałe zwroty, czy wręcz fragmenty. Program pozwala jednym kliknięciem przenieść dane jak nazwiska, daty czy numery, a w nich o pomyłkę najłatwiej.

Przykład pracy z programem typu CAT

I wiele innych zalet.

Minusy? Dobry program jest drogi. Na szczęście chyba każdy (nie wiem, wszystkich nie sprawdzałam) ma wersję demo lub trial. Można wypróbować i przekonać się na własnej skórze, czy to jest coś dla nas.

A dlaczego piszę dziś o tym? Ano dlatego, że ponoć dziś jest dzień kota 😊

Wszystkiego najlepszego drogie CAT-y! Niech Wam nasze dyski przyjazne będą, niech Wam smakują nasze tłumaczenia, a obsługa (czyli my, tłumacze) zawsze w gotowości.

AI, czyli sztuczna, ale czy inteligencja?

Od kilku dni jakby częściej mówimy o sztucznej inteligencji.

Najpierw jedno radio zastąpiło „żywych” dziennikarzy wytworami AI (a ci przeprowadzili wywiad z nieżyjącą Wisławą Szymborską), a wczoraj gruchnęła wieść, że polskim głosem w nawigacji Google Maps nie będzie już Jarosław Juszkiewicz, tylko głos wygenerowany przez AI właśnie.

I u mnie też dwa wydarzenia z AI w roli głównej.

Najpierw pierwszy raz włączyłam tę nawigację z nowym głosem. I od razu szok. Kieruj się na wschód! Młody głos, wyraźnie wkurzony, wydaje mi rozkaz. Jakby złościł się, że po tyle latach mieszkania tu, gdzie mieszkam, nadal nie wiem, którędy na Nową Sól. No dobra, dobra, wiem, że w prawo. Przez 2 minuty było lepiej, aż nagle: „Zjedź z ronda!!” No ale że co, przecież zjeżdżam, czego się czepiasz.

Wjechałam na S3 i zastanawiałam się, co mi w tym głosie przeszkadza.

Jest wyraźnie poddenerwowany. Czuję się z nim jak na kursie nauki jazdy. „Dziesiąta lekcja, a ty nadal nie umiesz ruszać pod górkę!”. Jeszcze bardziej czuję się jak idiotka, która nie wie, którędy jechać i musi włączać aplikację. Głos pana Jarosława był ciepły, spokojniejszy. To głos taty czy życzliwego przyjaciela, który mówi „spokojnie, niczym się nie przejmuj, razem trafimy do celu”. To głos, który spokojnie powtarzał „Zawróć”, czasem po kilka razy, aż w końcu wyznaczał nam nową trasę. A z nowym pojechałam pod prąd i w ogóle wskazał mi gorszą trasę. Tak, wiem, algorytm wciąż ten sam, ale przyjmijmy, że to jedna wina tego głosu.

A potem był akt notarialny, na którym miałam tłumaczyć.

Zasiedliśmy przy stole: kupujący, sprzedający, ich małżonkowie i ja, pani notariusz przy swoim biurku. Na ścianie wisiał monitor z listą aktów ostatnio sporządzonych w tutejszej kancelarii. „To co, możemy zaczynać?” Pokiwaliśmy głowami, pani notariusz zaznaczyła pierwszy fragment aktu i… włączyła syntezator mowy.

Wszyscy spojrzeliśmy po sobie, ale nic, słuchaliśmy dalej. „Głos” radził sobie całkiem nieźle, aż przyszła data. „24.10.2024 r.” – przeczytał „dwudziestego czwartego października dwa tysiące dwudziestego czwartego roku er”. Skróty typu „pow.”, „rep.” głos nie rozwijał, nie czytał powiat, repertorium, tylko te literki, które „widział”.

Ale najlepsze dopiero miało nadejść.

Do aktu stanęli różni obcokrajowcy, wszyscy mówiący jednak po francusku. Przy ich danych podane było, obywatelami jakiego kraju są te osoby, ale „głos” odczytał je – hmm – jakby były napisane po angielsku. Totalnie od czapy. I to już było po prostu żenujące. Bo prawidłowe dane osobowe to nie tylko zapis graficzny, ale też  brzmienie.

Liczby były zapisane cyframi i słownie. Człowiek czyta tylko jeden zapis, maszyna – oba. Bez sensu.

Cecha charakterystyczną aktów jest to, że pełno w nich długich zdań. Tutaj jedno miało aż 742 słowa (tak, siedemset czterdzieści dwa). Maszyna nie umiała zrobić naturalnej pauzy, więc chwilami intonacja była nieodpowiednia.

Wracałam do domu (nie słuchając, co mówi do mnie niesympatyczny g*wniarz) i zastanawiałam się, po co to. Rozumiem, że  ktoś może mieć problemy z wymową, może mieć chore gardło czy też zmęczone całodziennym czytaniem, ale nie, notariusz rozmawiała z nami zupełnie normalnie. Miało być nowocześnie? No nie wiem, czy się udało, gdyż klienci byli lekko zdezorientowani. Że nie wspomnę o takiej podstawowej sprawie, jak zadanie pytania w trakcie.

I gdy już tak skarciłam w myślach użycie AI, jakiś głos w mojej głowie zwrócił mi uwagę, że przecież poprzedniego wieczoru też używałam AI do wstępnego tłumaczenia aktu. To prawda. Czasem posiłkuję się translatorem, ale gdybym zostawiła mu całą robotę, nieruchomość trafiłaby w ręce zupełnie innej osoby (pomylił kupujących ze sprzedającymi) i w ogóle nie byłoby umowy kupna-sprzedaży (w tłumaczeniu wyszedł mu spór sądowy).

Nie wiem, co będzie za czas jakiś. Nie wiem, jak będzie. Sztuczna inteligencja to ogromne możliwości dokonywania ogromu obliczeń w ułamku sekundy, co w wielu dziedzinach jest nieocenione. Ale AI wciąż jest głupia (tak powiedziała pewna pani pracująca od wielu lat nad rozwojem AI), wciąż nie rozumie, co tłumaczy. Wciąż nie ma uczuć, emocji, empatii. Panie Jarosławie, wracaj, bo jeszcze wiele dróg przed nami!

Tłumaczenie z polskiego na polski

W życiu każdego człowieka może się zdarzyć konieczność udzielenia pełnomocnictwa. Wszystko uzgodnione do zakupu mieszkania, a jeden z kupujących / sprzedających zachorował, wyjechał na dłużej, utknął gdzieś na dłużej. A druga strona nie chce czekać…I wtedy rozwiązaniem jest udzielenie pełnomocnictwa.

Wielokrotnie miałam do czynienia z sytuacją, gdy polski notariusz przedstawiał wzór pełnomocnictwa, które miało zostać udzielone za granicą. Treść oczywiście jest po polsku, zatem należy ją przetłumaczyć na język obcy. Następnie zagraniczny notariusz ubiera ten tekst w formę właściwą dla danego kraju. Teraz cały dokument należy znowu przetłumaczyć na język polski.

Co może pójść nie tak?

Skorzystanie z usług tłumacza dopiero na ostatnim etapie.

Otrzymałam niedawno do tłumaczenia dokument podpisany przed notariuszem francuskim, którego treść była co najmniej dziwna. Zdania były nielogiczne, urwane, z powtarzającymi się fragmentami. Uczestnicy postępowania byli raz nazywani w jeden sposób, raz w inny. Numer NIP nie był podany, za to przy numerze KRS był ewidentnie NIP. I tak dalej.

Przetłumaczyłam jak umiałam najlepiej, w niektórych miejscach dodając przypisy. Po otrzymaniu dokumentu klient zadzwonił z pytaniami i sugestią, czy mogę zmienić tłumaczenie tak, aby było zgodne z pierwotną polską wersją tego dokumentu. Po otrzymaniu polskiej wersji zorientowałam się,  jak bardzo różni się ona od tego, co zostało podpisane przed notariuszem francuskim.

Gdzie jest winny?

Google translator.

Tak. Strona polska, chcąc ułatwić pracę francuskiemu notariuszowi, przetłumaczyła translatorem treść dokumentu. Translator słabo radzi sobie z długimi, zawiłymi zdaniami. To on przetłumaczył raz Krajowy Rejestr Sądowy jako „Registre judiciaire national”, a raz jako „Registre national des tribunaux”. To on zwrot „oświadcza, że obejmuje udziały” przetłumaczył „informuje, że ma zamiar wziąć akcje”.

Klient był zdziwiony. Myślał, że notariusz francuski sprawdzi tekst i poprawi ewentualne usterki. Tymczasem notariusz francuski nie zrobił dosłownie nic. Dlaczego? Bo myślał, że właśnie tak ma być. Notariusz francuski nie wie, że w polskiej spółce z o.o. nie ma akcji tylko udziały, bo i skąd. Nie musi się znać na systemach prawych wszystkich krajów.

Za chwilę będę tłumaczyć podobny dokument, ale tym razem to ja przetłumaczyłam wzór pełnomocnictwa z języka polskiego na francuski. I też wyłapałam parę pułapek: pełnomocnictwo jest potrzebne do zawarcia umowy sprzedaży nieruchomości, a umowa przedwstępna została zawarta w „tutejszej” kancelarii notarialnej – czyli której?

Tak, translatory są coraz lepsze, coraz lepiej radzą sobie z tłumaczeniami skomplikowanych terminów. Tak, pisząc list do znajomej Francuzki spokojnie możemy wykorzystać „gugla”. Kiedy jednak w grę wchodzą pieniądze albo poważne konsekwencje lepiej skorzystać z usług doświadczonego tłumacza.

Białe z czarnego, czyli o konsultacjach językowych

Tłumaczenie to nie zawsze książka, tomy akt czy niekończące się negocjacje. Czasem to… jedno słowo, góra dwa!
Pan Marcin z Winnica Saganum postanowił wypuścić wino musujące z odmiany Tauberschwarz, po polsku zwanej Karmazynem i zastanawiał się nad nazwą. Zwrócił się do mnie z pytaniem o opinię na temat nazwy „Blanc Karmazyn”. Dlaczego tak? Białe wino robione z białych winogron zwane jest „blanc de blancs”, czyli białe z białych. Ale wino białe można zrobić też z ciemnych odmian. Nazywa się wtedy „blanc de noirs”, czyli białe (dosłownie) z czarnych (bo dojrzałe czerwone odmiany z daleka wyglądają jak czarne).  I tu właśnie taka miała być sytuacja.

Pierwsze co zrobiłam, to sprawdzenie jak to z tym karmazynem jest, czy rzeczywiście właśnie tak po polsku nazywa się odmiana Tauberschwarz. No tłumacz już tak ma. Lepiej się upewnić, że klient nie popełnił żadnej literówki, nie – nom omen – nie wymieszał nazw. Przy okazji dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy, jak to, że winorośl może być pomnikiem przyrody (!) i że kilka takich pomników znajduje się w mojej okolicy (!!).

Następnie zaczęłam się zastanawiać nad samą propozycją „Blanc Karmazyn”. Pierwsze skojarzenia to oczywiście film „Karmazynowy przypływ”, sama barwa i to, z czym się kojarzy. Potem chwila refleksji i wysłałam panu Marcinowi odpowiedź, że – moim zdaniem – sprzeczności w nazwie nie są niczym złym, moim zdaniem wręcz odwrotnie, intrygują, przyciągają. Tak jak „blanc de noirs”. Jedyne co to nie mieszałabym języków. Moim skromnym zdaniem „blanc karmazyn” nie brzmi najlepiej. Ale – to tylko moje prywatne zdanie. Potem wysłałam jeszcze jedną wiadomość, że po tym, jak pomieliłam w ustach „blanc karmazyn” to nabiera smaku. I że nie mówię „nie”.

Obiecałam jeszcze zapytać znajomych, co sądzą o tej nazwie. Ale zasypana zleceniami – zapomniałam.

Przyszedł czerwcowy długi weekend i Dni Otwartych Piwnic Winiarskich. Obeszłam ze znajomymi kilka piwnic, w każdej stoiska 2 winiarzy, a każdy z nich oferował kilka win. I tak prawie na samym końcu, dość już zmęczona, obowiązkowo odwiedziłam winnicę Saganum, jedną z moich ulubionych. Po przywitaniu pan Marcin powiedział, że „został Biały Karmazyn”. W pierwszej chwili myślałam, że wszystkie wina wyprzedane, zostało tylko to białe „coś”. A pan Marcin pokazuje butelkę z napisem „Biały karmazyn”. I wtedy mi się przypomniała nasza wymiana wiadomości.

Oczywiście, że kupiłam!

Nie jestem wielką znawczynią win, ale jak dla mnie – wino jest wspaniałe. I bardzo się cieszę, że miałam swój mikroskopijny udział w jego powstaniu.  

Historia pewnego oszustwa z francuskim notariuszem

Parę dni temu klient poprosił mnie o wparcie w dodzwonieniu się do francuskiego banku. Niby miałam pomóc mu przebrnąć przez początkowe etapy, by na końcu połączyć się z… konsultantem mówiącym po polsku. Wydało mi się to dziwne, że w zagranicznym banku ktoś mówi po polsku, no ale. Bank jest duży, znany, więc może to prawda.


Klient przyjechał ze swoim telefonem i wybraliśmy numer banku, ale po kilkunastu minutach czekania na połączenie z konsultantem doszliśmy do wniosku, że nic z tego nie będzie. Klient poprosił, abym spróbowała zadzwonić jeszcze raz następnego dnia i w jego imieniu poprosiła o… cofnięcie przelewu, który on wykonał na rzecz osoby mającej konto w tymże banku. Pokazał mi też plik dokumentów dla rozjaśnienia sytuacji.


Okazało się, że zaczepił go ktoś na FB prosząc o pomoc w leczeniu dziecka. I tak zaczęła się konwersacja, w wyniku której mój klient dostał pismo od francuskiego notariusza, w którym ten informuje mojego klienta, że jest jedynym spadkobiercą Eryka S (nazwisko mogłoby być zarówno polskie jak i francuskie) i że spadek wynosi prawie pół miliona euro. Żeby go otrzymać należy najpierw opłacić koszty procedury i opłaty unijne w wysokości 1800 euro.


Mój klient otworzył konto walutowe w banku, wpłacił 1800 euro i przelał je na wskazane konto. Spadek miał przyjść po 12 godzinach.


Jak nietrudno się domyślić żadne pieniądze nie przyszły.


Mój klient napisał o tym osobie, która kontaktowała się z nim przez FB. Ta przekonywała go, że to na pewno coś w banku i że może tam zadzwonić i porozmawiać po polsku i wszystko wyjaśnić.


I tak trafił do mnie.


Dokumenty były fałszywe na pierwszy rzut oka. Moją uwagę zwróciła nazwa sądu, który (niby) wydał poświadczenie spadkowe. Koszmarna czcionka i motyw używany w latach 90. Żadnego godła, żadnej sygnatury sprawy. Niedbały układ dokumentu. Brak pieczęci i podpisu.

Treść od samego początku była podejrzana. Mistrz Jean-Marc Miglietti, notariusz. Mistrz?! Dalej osoba ta nazywana jest mecenasem Miglietti. Zdania pełne błędów językowych.

To wszystko można było zauważyć nie znając języka francuskiego. Wystarczyło uważnie się przyjrzeć i przeczytać tekst na głos. Czytając po cichu „przelatujemy” wzrokiem tekst i nie wyłapujemy, że coś nie gra. Dopiero głośna lektura sprawia, że do naszych uszu docierają wszystkie koślawe sformułowania.

Na potwierdzenie wszystkiego wpisałam w wyszukiwarkę nazwisko „notariusza” i wyskoczyła mi strona, na której można zgłaszać oszustwa. Strona jest po francusku, ale przeglądarki oferują tłumaczenia, więc można było się zorientować, że cała sprawa jest zmyślona.

Strona ze zgłoszeniami oszustw (arnaque)

Proceder jest opisywany od lat. W tym przypadku użyto kiepskiego translatora do przetłumaczenia pisma na język polski. Francuscy notariusze są tytułowani „maître”, co rzeczywiście można tłumaczyć jako mistrz albo mecenas. Tylko że tłumacząc tekst na język polski pomijamy ten tytuł.

Klient dalej walczy, przy po mocy translatora koresponduje z osobą, która przesłała mu dokumenty dotyczące „spadku”.

Moja refleksja: warto wszystko sprawdzić. Wpisać w wyszukiwarkę nazwiska, adresy itp. Warto zapytać prawnika czy tłumacza zanim klikniemy „wyślij przelew”.

Tłumaczenia ze śmiercią w tle

Tłumacz towarzyszy swoim klientom na każdym etapie ich życia. Tłumaczymy akty urodzenia, ale też i akty zgonu. Dziś o tłumaczeniach ze śmiercią w tle.

Wszystkie moje najtrudniejsze emocjonalnie tłumaczenia związane były ze śmiercią moich klientów lub ich bliskich. Wiele razy tłumaczyłam akty zgonu, dokumenty niezbędne do przewiezienia zwłok czy uregulowania spraw spadkowych. To tylko dokumenty, niby nic, ale jednak.

Pewnego dnia do mojej kancelarii przyszła młoda kobieta z plikiem dokumentów związanych ze śmiercią jej męża. Od zgonu minęło kilka miesięcy, najcięższe emocje nieco przygasły. Przychodziła kilka razy aż pewnego dnia przyniosła teczkę, w której miały być jeszcze jakieś dokumenty i… zdjęcia z miejsca wypadku. Nie była w stanie sama ich otworzyć. Ponoć były opisane przez policję, która te zdjęcia wykonała. Zapytała, czy byłabym w stanie otworzyć tę kopertę, przejrzeć zdjęcia i przetłumaczyć opisy, gdyż szukała pewnej konkretnej informacji. Dała mi czas. Otworzyłam, przejrzałam, przetłumaczyłam.

Przez kilka lat tłumaczyłam przebieg rozprawy o nieumyślne spowodowanie śmieci nastolatka. Przygotowując się do rozprawy poszłam do sądu przejrzeć akta. Często tak robię. I w którym momencie zobaczyłam zdjęcia z prosektorium. Mój syn miał wtedy tyle samo lat… Tłumaczyłam zeznania ojca, który opowiadał o swoich przeżyciach po śmierci dziecka, o tym, jakie miał plany i marzenia. Do dziś nie wiem, jak ja to emocjonalnie udźwignęłam.

Najtrudniejsza sytuacja miała jednak miejsce, gdy musiałam komuś, kogo dobrze znałam przekazać, że lekarzom nie udało się uratować jego małżonki. „Wisiałam” na telefonie podczas całej akcji ratunkowej. Byłam w szpitalu podczas załatwiania formalności, w sanepidzie, w zakładzie pogrzebowym… Znałam tę panią. Ledwie kilka dni wcześniej pomagałam jej kupować prezenty dla wnucząt, żartowałyśmy z jej męża – mojego wieloletniego klienta. A potem z oszalałym z bólu mężem wybierałam dla niej trumnę.

W pracy nie możemy sobie pozwolić na okazywanie emocji. Często powtarzam sobie, że mnie tam nie ma, jest tylko mój głos. Ale gdy wracam do domu, mam ogromną potrzebę wyrzucenia z siebie tych wszystkich nagromadzonych emocji. Mój sposób to samotne bieganie po lesie. Zdarza się, że płaczę, głośno, ale wiem, że nikt mnie nie słyszy i że tak jest dobrze. Wracam do domu uspokojona.

Skąd wiadomo, że ktoś jest tłumaczem przysięgłym?

Wyobraźcie sobie, że chcecie wziąć ślub. Z obcokrajowcem. W Polsce. Na co dzień rozmawiacie po klingońsku albo porozumiewacie się mieszaniną angielskiego, polskiego, klingońskiego i języka migowego. No ale ślub to sytuacja formalna, dokładnie opisana w przepisach.

Artykuł 32 ustęp 2 ustawy Prawo o aktach stanu cywilnego mówi, że „Udział biegłego lub tłumacza przy składaniu oświadczeń przewidzianych w ustawie lub w procedurze związanej z zawarciem związku małżeńskiego zapewniają osoby składające te oświadczenia lub osoby zamierzające zawrzeć małżeństwo, jeżeli nie potrafią porozumieć się z kierownikiem urzędu stanu cywilnego. Osoby zamierzające zawrzeć małżeństwo zapewniają udział biegłego lub tłumacza także wtedy, gdy świadkowie nie potrafią porozumieć się z kierownikiem urzędu stanu cywilnego”. Oznacza to, że mimo iż doskonale się z przyszłym małżonkiem nom omen dogadujecie, tłumacz i tak ma być, bo kierownik USC też musi się dogadać.

Dalsza część przepisów mówi, że jeśli tłumacz nie jest tłumaczem przysięgłym, składa oświadczenie o tym, że będzie sumiennie tłumaczył i że jest świadom odpowiedzialności karnej.

Przed wizytą w urzędzie wpisaliście w wyszukiwarkę hasła „tłumacz przysięgły klingoński” , zadzwoniliście pod kilka pierwszych numerów, które wam wyskoczyły i umówiliście się z jedną osobą, że danego dnia stawi się z wami w urzędzie. Przychodzicie, tłumacz również i tu wkracza kierownik USC – musi się upewnić, czy tłumacz rzeczywiście jest tłumaczem przysięgłym. I tu dochodzimy do sedna sprawy.

Nie ma na to jednej odpowiedzi, nie jest to określone w przepisach i każdy radzi sobie, jak może czy też jak mu się wydaje za słuszne.

Urzędnicy najczęściej pytają tłumacza o pieczęć, bo wg sporej części z nich posiadanie pieczęci równa się posiadaniu uprawnień tłumacza przysięgłego. Niby tak, ale na pieczęci jest napisane jedynie (jak u mnie): KATARZYNA FLIGIER – TŁUMACZ PRZYSIĘGŁY JĘZYKA FRANCUSKIEGO – TP/3176/05. I tyle. Żadnych danych więcej.  A sama znam co najmniej 3 Katarzyny Fligier, z czego jedna jest ze mną spokrewniona. Teoretycznie, mogłaby sobie „pożyczyć” moją pieczęć i nikt by się niczego nie domyślił. Poza tym, po wejściu w życie Ustawy o zawodzie tłumacza przysięgłego (styczeń 2005 roku), zostały zmienione pieczęci tłumacza i należało stare odesłać. Niestety, przez kilka lat jeszcze wiele osób nie dopełniło tego obowiązku, więc tłumaczenia poświadczone przez nie w tym czasie są wadliwe.

Innym sposobem jest okazanie przez tłumacza zaświadczenia o wpisie na listę tłumaczy. Ale na zaświadczeniu też widnieją  wyłącznie te same dane, co na pieczęci. No i gdyby brać zawsze ze sobą owo zaświadczenie, wydane na zwykłym papierze, po roku – dwóch byłaby z niego szmatka. Kiedyś zrobiłam sobie poświadczoną notarialnie kopię, ale dwukrotnie zdarzyło mi się, że została mi zabrana i dołączona do akt na potwierdzenie, że tłumacz biorący udział w czynności był tłumaczem przysięgłym. Wadą tego rozwiązania jest też to, że tłumacze czasem tracą uprawnienia, a zaświadczeń nie odsyła się do Ministerstwa Sprawiedliwości, więc w zasadzie w nieskończoność można by się nim posługiwać.

Ostatni sposobem, przez wielu uznawanym za najlepszy, choć też nie pozbawionym wad, jest sprawdzenie na liście tłumaczy przysięgłych dostępnej na stronie Ministerstwa Sprawiedliwości, czy wybrany przez nas tłumacz klingońskiego tam figuruje. Lista zawiera nieco więcej danych niż pieczęć i zaświadczenie, a mianowicie:

  • imię i nazwisko,
  • obywatelstwo;
  • adres do korespondencji;
  • datę nabycia uprawnień zawodowych tłumacza przysięgłego;
  • oznaczenie świadectwa tłumacza przysięgłego;
  • język lub języki, w zakresie których tłumacz przysięgły posiada uprawnienia do wykonywania zawodu;
  • informację o uzyskanych stopniach naukowych, tytule naukowym, stopniach w zakresie sztuki oraz tytule w zakresie sztuki.

Dane te można porównać z danymi zawartymi w dowodzie osobistym, ale nowe dowody nie zawierają adresu. No i nie wszyscy tłumacze pracują w domu, więc adres nie zawsze oznacza ich adres zamieszkania. W przypadku zmiany danych, tłumacz jest zobowiązany poinformować MS w ciągu 30 dni. I znów – niektórzy tego nie robią, ale jeśli utraciliby uprawnienia, minister sam usunąłby ich z listy.

Ciężko jest przekonać urzędnika żądającego pieczęci, że istnieją inne sposoby upewnienia się, że dana osoba posiada uprawnienia tłumacza przysięgłego, ale czasem się to udaje. Jeden z notariuszy zrobił wydruk ze ww. strony, ale jej adres dołączył do treści aktu notarialnego. W ten sposób jednoznacznie wskazał, że starannie sprawdził, czy dana osoba może tłumaczyć.

Niestety, tłumaczy języka klingońskiego na liście tłumaczy nie znajdziemy, więc trzeba będzie ten problem rozwiązać inaczej, ale o tym innym razem.

Czego nie widać w tłumaczeniu

Parę dni temu pisałam o tym, że miałam okazję tłumaczyć JE Ambasadora Królestwa Maroka w Polsce. Dziś kilka słów o tym, czego nie widać czyli o przygotowaniach do tłumaczenia ustnego.

W zasadzie przygotowuję się do prawie każdego tłumaczenia ustnego. Przed tłumaczeniem w sądzie proszę od wgląd do akt sprawy, aby zapoznać się z sytuacją, sprawdzić, czy nie ma w niej jakiegoś specjalistycznego słownictwa. Przed uczestniczeniem w akcie notarialnym pytam, czego będzie dotyczył akt. Jeśli sprzedaży mieszkania czy udzielenia pełnomocnictwa – idę z marszu, ale jeśli chodzi o założenie spółki czy zakup ziemi od KOWR-u – zawsze proszę o przesłanie projektu aktu, by przejrzeć go przed tłumaczeniem.

Jak przygotować się do tłumaczenia ambasadora? Ja zaczęłam od sprawdzenia, w jakiej sytuacji będzie to tłumaczenie. Miała to być kolacja oraz spotkanie w firmie. Po tej informacji przejrzałam garderobę. Potem rzuciłam okiem na ogólne wytyczne dotyczące protokołu dyplomatycznego. Do ambasadora nie zwracamy po prostu przez „pan”, tylko „ekscelencjo”. Następnie odbyła się rozmowa z przedstawicielami firmy, na zaproszenie której przyjeżdżał ten szczególny gość. Otrzymałam garść wskazówek, informacji, odpowiedziałam na zapytania klienta. A potem przedstawiono mi szczegółowy plan wizyty. Cały czas robiłam notatki zwierające słówka potrzebne przy tym tłumaczeniu. Następnie otrzymałam mailem 2 umowy dotyczące zachowania poufności. Bywa, że nie można przekazać, że pan A spotkał się z panem B, bo w świecie biznesu czy polityki może to być bardzo ważna informacja. Tutaj aż tak tajnie nie było.

Z jednego ze szkoleń wyniosłam radę, by zawsze zapisywać sobie nazwiska osób uczestniczących w spotkaniach. Ułatwia to tłumaczenie początkowej fazy spotkania, w której ma miejsce przedstawienie uczestniczących stron.

Przeglądałam notatki ze słówkami i robiłam słowniczek. Część słówek znałam, niektóre były totalną nowością. W niektórych przypadkach (np. montaż powierzchniowy) trzeba było doczytać nieco więcej, bo same słówka nie wystarczały. I tak okazało się, że to, co dotąd nazywałam lampą, wcale lampą nie jest! Potem wystarczyło tylko się tego nauczyć…

Na tłumaczenia ustne zawsze zabieram ze sobą notesik, w którym mam nieco słówek (na które najczęściej i tak nie ma czasu spojrzeć), ale który przede wszystkim służy mi do notowania tego, co mam przetłumaczyć. Zapisuję wszystkie liczby, nazwiska, nazwy itp.

Czasem robię sobie próbę – czytam stronę internetową klienta i tłumaczę na głos to, co czytam. Albo włączam „gadane” radio i tłumaczę to, co słyszę.  

Potem sprawdzenie, ile czasu zajmie mi dojazd i gdzie będzie można zaparkować auto, fryzura, makijaż, spakowanie torebki i w zasadzie można już zacząć tłumaczyć.

Coś jakby podsumowanie

Zwykle podsumowanie minionego roku robię w… styczniu, gdy zamykam grudzień i wypełniam deklarację  podatkową. Tym razem zrobię to ciut wcześniej.

Ogólnie mówiąc, dla mnie to był dobry rok. Tak to odczuwam, nawet jeśli liczby mówią coś innego.

W 2020 roku w moje ręce trafiło 190 dokumentów, co przełożyło się na 411 stron tłumaczenia uwierzytelnionego. Było 253 dni roboczych, co oznacza, że każdego dnia tłumaczyłam nieco ponad 1,6 strony.  Do tego należy doliczyć tzw. tłumaczenia zwykłe, czyli takie, na których nie przystawiam pieczęci tłumacza przysięgłego.

Co do tłumaczeń ustnych to łącznie w sądzie, na policji czy w więzieniu spędziłam 23 godziny. Do tego należy doliczyć kilkanaście godzin u notariuszy czy przez telefon. Nie odbyłam żadnego spotkania w firmie moich klientów czy w firmach klientów moich klientów. Nie tłumaczyłam żadnej konferencji.

Czy to dużo?  I tak i nie.

Nie, bo w 2019 roku miałam w ręku 353 dokumenty, co dało 1136 stron tłumaczenia.

Przyczyna jest oczywista – pandemia, która zamknęła zakłady, anulowała konferencje i spotkania, wstrzymała inwestycje. Moi klienci dbali przede wszystkim o zachowanie swojej działalności.

A jednak napisałam, że to był dobry rok. Tak, bo mimo wszystko właściwie każdego dnia miałam pracę. Miałam w miarę stabilny dochód, co pozwoliło mi w miarę normalnie funkcjonować. Praca tłumacza to praca w samotności, więc tzw. home office nie był dla mnie żadną nowością czy zaskoczeniem. Nie musiałam się organizować czy przystosowywać.

Ten rok zmusił mnie do zrobienia paru kroków naprzód, by lepiej stawiać czoła nowym wyzwaniom. I tak, po latach pracy z Wordfastem, jednym z prostszych programów wspomagających tłumaczenia, przesiadłam się do tłumackiego mercedesa, czyli Tradosa. Tak, chwilami Trados tłumaczy za mnie, ale tylko wtedy, gdy wcześniej nakarmię go ładnie przetłumaczonymi zdaniami ?

Przełom 2019 i 2020 roku to nauka podstaw WordPressa i próba samodzielnego tworzenia własnej strony internetowej. Wszystko to, co tu widzicie i czytacie, to moje dzieło. Zbudowałam to sama, od zupełnych podstaw. Obiecałam sobie minimum 1 wpis w miesiącu i przez cały rok udało mi się to utrzymać. Do tego prowadzę mój fan page na Facebooku, gdzie zamieszczam krótsze wpisy, czasem zabawne drobiazgi czy ważne informacje.

Ważną część mojej pracy stanowią lekcje języka francuskiego. Jeszcze w lutym spierałam się z przyjaciółką, która namawiała mnie do spróbowania pracy przez Skype, że „jeszcze mam na chleb” i absolutnie nie będę pracować na odległość, bo wolę pracę twarzą w twarz. Nie minął miesiąc i żaden bezpośredni kontakt nie był możliwy. Nie było wyjścia, trzeba było się „ogarnąć”.  A potem rozdzwonił się telefon. W tej chwili pracuję z uczniami nie tylko w Zielonej Góry, ale z Bielska-Białej, z Warszawy, ale także z Niemiec, Szwajcarii, a przez moment też miałam ucznia w Szwecji. Nagle moja mieszcząca się na przedmieściach pracownia stała się dostępna dla każdego, nie tylko dla posiadaczy samochodów.

Kupiłam zestaw słuchawkowy i nagrałam dwa pierwsze ćwiczenia dla moich uczniów. Ponoć mam ciekawy głos.

A dosłownie 2 dni temu rozszerzyłam działalność o rzecz, którą dotąd traktowałam jako hobby, ale przyszło zapytanie, a po nim zlecenie, więc czemu nie?

czapki

Co mnie czeka w nowym roku? O tym napiszę już w styczniu.

Bonne année!  

Praca tłumacza – lubię to!

Dziś Dzień Tłumacza. Obchodzone jest w dniu świętego Hieronima, patrona tłumaczy. Największym dokonaniem tego świętego jest tłumaczenie Pisma Świętego z języków oryginalnych (greckiego i hebrajskiego) na łacinę, a przekład ten wciąż jest uznawany za jego oficjalne tłumaczenie.

Powszechnie uważa się, że tłumacz zna wszystkie słowa z innego języka, a jego praca polega na podstawianiu słów. No więc tak nie jest. Przyznaję – nie znam wszystkich słów w języku francuskim. Ba! Nawet w języku polskim nie znam wielu słów. Ale się uczę.

Moją pracę lubię najbardziej właśnie za to. Ciągle uczę się czegoś nowego, nie tylko słówek. Zgromadziłam cale terabajty nikomu niepotrzebnych informacji. A wszystko przez tłumaczone dokumenty, które być może ktoś czyta.

Kilka dni temu nauczyłam się, jak jest po francusku „zapach przypalonego jedzenia”. Doprawdy, tyle lat w nieświadomości, że coś, co przydarza się dość często w mojej kuchni, ma swoją nazwę. Moim ulubionym polskim słówkiem, które mało kto zna, jest świeżoga. O proszę, nawet Word mi podkreśla, czyli też nie zna.

Wiem, jak się produkuje sok pomarańczowy, jaki pędzel z 200 dostępnych rodzajów wybrać do nałożenia cieni na powieki i w jakim okresie życia indyczka znosi największe jajka.

Na co dzień jest to praca w samotności. Wstaję, o której chcę, zakładam kapcie, robię kawę, włączam komputer i siadam do pracy. Z tego powodu praca w domu w okresie pandemii nie była dla mnie żadnym zaskoczeniem. W brzydką pogodę nie muszę wychodzić na dwór (no, chyba że mam w planach tłumaczenie ustne), mogę sobie zrobić wolne w środku tygodnia i tyle przerw na kawę, ile zapragnę.  

Lubię tę pracę za to, że dzięki niej spotkałam wiele ciekawych osób i byłam w ciekawych miejscach. Chyba najwyżej postawioną osobą, którą przyszło mi tłumaczyć, był ambasador Francji w Polsce. Tłumaczyłam też podczas wizyty całego grona ambasadorów w województwie lubuskim. Pewnego popołudnia zostałam tylko z ambasadorową Kambodży. Widać dobrze wypełniałam moje obowiązki, bo dostałam zaproszenie do przyjazdu do Kambodży. Jak dotąd z zaproszenia nie skorzystałam.  

Od lewej: małżonka ambasadora Kambodży, moi, pani z MSZ i małżonka ambasadora Belgii

Inną taką sytuacją była współpraca z policją, prokuraturą i ABW oraz organami francuskimi przy okazji śledztwa w sprawie przemytu papierosów. Brałam udział w przeszukaniach czy przesłuchaniach osób, które potem zostały skazane na kary więzienia. Do dziś pamiętam konsternację na twarzy moich synów, gdy ubrani na czarno panowie w ciemnych okularach (przypadek) przywieźli mi do domu cały segregator akt do tłumaczenia. Na ich widok moje dzieci struchlały i były grzeczne całe popołudnie.  

Czasem jestem nie tylko tłumaczką, ale przewodniczką po Polsce. Podczas pracy z prokuratorami z Belgii zadano mi pytanie, dlaczego w Polsce podaje się słomkę do piwa, zwłaszcza kobietom. Czyżby to była lokalna tradycja? Albo gdy wyjaśniam, że nie w Polsce nie jest tak zimno, jak się powszechnie wydaje i klimat spokojnie pozwala nam na uprawę winorośli.

Tłumaczyłam życiorys naszego prezydenta miasta i ulotki turystyczne, towarzyszyłam delegacjom miast francuskich, dzięki czemu historię miasta znam na pamięć.

Nauczyłam się zadawać pytania. Zadzwoniłam kiedyś do kolegi elektryka i zapytałam, z czego składa się gniazdo elektryczne. „No, są te bebechy, pstryczek i ten plastik dookoła. No więc czy ten plastik ma jakąś specyficzną nazwę?” Albo zadzwoniłam do sklepu sprzedającego tarcze do pił i wyjaśniłam panu, o jaką tarczę mi chodzi (taką, co miała zęby w różne strony) i zapytałam, jak ona się nazywa po polsku.

Wciąż wielu rzeczy nie wiem. Wciąż kolekcjonuję słowniki i wertuję sieć. Wciąż obiecuję sobie, że przepiszę notatki ze słówkami z tłumaczeń w kotłowniach. Jednej tylko rzeczy już sobie nie obiecuję – że napiszę gramatykę języka francuskiego w oparciu o słynny zwrot „Je t’aime” – ktoś już mnie ubiegł. Za to zawsze mogę ją przetłumaczyć ?